Astrofobos I

 

Samochód wiozący amerykańskich badaczy pędził przez piaszczyste pustkowia, zostawiając za sobą chmurę pyłu. Choć na niebie świeciły miriady gwiazd, noc i tak wydawała się ciemniejsza niż zwykle, więc siedzący w aucie mężczyźni nie byli w stanie rozpoznać otoczenia. Nie żeby to cokolwiek zmieniało – pustynia wyglądała wszędzie praktycznie tak samo. Poza tym Emmett Craft, naukowiec z potężnym stażem, który otrzymywał o wiele więcej światowego uznania, niż jego skromna osobowość była w stanie znieść, trzymał w dłoniach narzędzie nawigacyjne umożliwiające poruszanie się po obcej okolicy i znalezienie punktu docelowego. Mężczyzna był w wieku, w którym powinno się pić zimne piwo we własnym ogródku i oglądać zachody słońca z ukochaną osobą u boku, jednak Emmett nie miał ani ogródka, ani ukochanej osoby. Zamierzał ostatnie sekundy swojej egzystencji spędzić tak, jak całe życie – oddając się nauce. Dlatego badacz był wniebowzięty, gdy wysłano mu raport o wykrytej anomalii w samym sercu Sahary z prośbą o zbadanie tego fenomenu osobiście. Jednak jego entuzjazmu zdawał się nie podzielać Keith Maddox – młody pracownik firmy, która sponsorowała całą ekspedycję. Chłopak miał za zadanie pomagać Craftowi ze sprzętem, a także pilnować, by staruszek nie przekręcił się podczas przeprowadzania zleconych badań. Z astronomią i nauką ogólnie nie miał nic wspólnego, za to krzepy mu nie brakowało. Poza tym świetnie wyciągał potrzebne informacje od szemranych typów.

Keith miał już po dziurki w nosie upałów, suchych i spękanych warg, turbanów na głowie, chust zakrywających twarze i piasku. Tego ostatniego dosłownie. Co chwilę przełykał ślinę, by pozbyć się zgrzytających między zębami drobinek, jednak kolejne ziarenka jakimś cudem wciąż dostawały się do jego ust.

Samochód pokonywał kolejne kilometry, kiedy nagle Emmett krzyknął: „To tutaj!”. Basim – ich libijski kierowca – nie zatrzymał się, dlatego naukowiec natychmiast wypowiedział te same słowa w jego języku. Auto tak gwałtownie stanęło w miejscu, że skrzynie leżące na pace przesunęły się do przodu, zderzając się ze sobą w akompaniamencie głośnych trzasków.

– Oby nic się nie uszkodziło – mruknął Craft, lecz gdy tylko opuścił samochód, natychmiast ruszył ze swoją opasłą torbą w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca na ułożenie lunety.

– Przysięgam na Boga, ostatni raz dałem się wciągnąć w te nocne wypady – bąknął  Maddox, podążając za naukowcem.

– Po pierwsze dostajesz za to wynagrodzenie, po drugie gwiazd nie da się oglądać w dzień – powiedział starszy mężczyzna, ustawiając lunetę pod odpowiednim kątem.

– Ale musieliśmy jechać aż taki kawał, żeby gapić się w niebo? Czy tylko w Afryce widać gwiazdy?

– Odczyty, jakie zostały nam przesłane, pochodzą właśnie z tego miejsca. Wykryte anomalie należy badać u ich źródeł, a nie z podwórka domu. Zamiast marudzić, zabrałbyś się za rozstawienie sprzętu. Tylko delikatnie!

Keith chciał coś odpowiedzieć, ale Craft odwrócił się do niego plecami, majstrując przy lunecie, czym wymownie zakończył dyskusję. Chłopak ruszył więc w kierunku auta, mrucząc pod nosem słowa niezadowolenia.

Przy samochodzie stał ich kierowca – drobny mężczyzna o groteskowo srogiej twarzy pooranej bliznami. W jego żółtych zębach tlił się papieros, który stanowił nieodłączny element jego postaci, gdy tylko bowiem płomień dosięgał filtra, mężczyzna wyciągał kolejną sztukę. Jako że amerykańscy badacze korzystali z usług Basima nie pierwszy raz, Keith znał ten nonszalancki nawyk zbyt dobrze, jednak tym razem gesty kierowcy wyrażały zdenerwowanie. Pomocnik astronoma nie miał zamiaru się do niego odzywać, w końcu i tak by się nie porozumieli – Amerykanin nie znał libijskiego, a Libijczyk nie znał angielskiego – ale po kilku nieudanych próbach wyciągnięcia ciężkiej skrzyni, nie wytrzymał.

– Może byś tak się ruszył i mi pomógł! – krzyknął. Basim tylko na moment zaszczycił go spojrzeniem, po czym ponownie wbił wzrok w niebo. Na jego czole pojawiła się bruzda zdradzająca niepokój. Keith rzucił dosyć obraźliwy komentarz w stronę mężczyzny i ponownie zabrał się za wyszarpywanie skrzyń i walizek. Wtem do jego uszu dobiegł krzyk Crafta:

– Keith, chodź tutaj szybko i powiedz mi, czy widzisz to, co ja!

Kiedy chłopak stanął u boku towarzysza i spojrzał w lunetę, początkowo niczego nie zauważył, ale gdy Craft minimalnie przesunął teleskop w prawo, Keith to zobaczył.

– O cholera.

– Co to może być? To nie jest gwiazda, asteroida ani żadne inne znane mi zjawisko! To wygląda jak… To przypomina…

– Serce – dokończył Keith. Chłopak widział podobne rzeczy tylko w niskobudżetowych filmach science fiction, tymczasem Craft był profesjonalistą w swojej dziedzinie i zbadał już niejedno kosmiczne zjawisko. Mimo to w całym swoim życiu nie widział czegoś podobnego. Choć porównanie Maddoxa przeczyło nauce, to jednak zgadzało się z tym, co widzieli obaj mężczyźni. Craft był zbyt roztrzęsiony, by wydusić z siebie jakąkolwiek odpowiedź, więc tylko skinął głową na potwierdzenie.

Problem polegał na tym, że to nie do końca wyglądało jak serce. To się zachowywało jak serce. Z każdym biciem czerwona materia powiększała się, a żyły ją oplatające były coraz bardziej widoczne. Wyglądały jak nieskończone pnącza, pod których powierzchnią wędrowała armia małych robaków. Wstrząsające nimi pulsowanie sprawiało wrażenie, że owe pnącza żyją. Po chwili Amerykanie nie potrzebowali lunety, by dostrzec to dziwne zjawisko. Gołym okiem można było obserwować kształt, który w tamtym momencie był już większy od księżyca. Blask odbijający się od materii dawał iluzję śliskiej od płynów ustrojowych powierzchni. Każde uderzenie zwiększało masę substancji, rzucając szkarłatną poświatę na otoczenie. W mgnieniu oka wszystko zalała fala karmazynowego światła, a świat zaczął przypominać fotograficzną ciemnię.

Nagle do uszu mężczyzn dotarły odgłosy trąb – był to dźwięk przerażający, przejmujący do szpiku kości, którego wibracje dało się odczuć we wnętrznościach. Trudno było zlokalizować źródło tego hałasu, bo zdawało się, że pochodzi zewsząd. Zupełnie jakby wszystkie istniejące na Ziemi i wokół niej dźwięki przestały istnieć. Pozostały tylko apokaliptyczne trąby.

Keith i Craft jak urzeczeni patrzyli na rozgrywającą się na niebie dantejską scenę. Byli tak przejęci i zahipnotyzowani tym wydarzeniem, że nie spostrzegli Basima próbującego odpalić samochód. Dopiero gdy rozległ się warkot silnika, młodszy z mężczyzn otrząsnął się z transu.

– Hej! Zaczekaj! Nie zostawiaj nas tutaj! – krzyczał, ale kierowca nie zatrzymał się. Keith dostrzegł malujące się na jego twarzy czyste przerażenie. Nim mężczyzna odjechał, zostawiając na ziemi spory niedopałek, Maddox wyłapał z niezrozumiałego bełkotu jedno słowo: Izrafel. Słowo, które w tym momencie znaczyło wszystko i nic.

– To jest… – szepnął Craft.

– Niesamowite – odpowiedział Keith, ponownie stając u boku kolegi. Mężczyźni wpatrywali się w żywą, bijącą niczym serce kulę czerwonego światła, drżąc pod wpływem otaczającego ich ryku niewidzialnych trąb. Ziemia, na której stali, drżała razem z nimi.

 

[1]     Tekst jest adaptacją dwóch wierszy: Astrofobos H.P. Lovecrafta i Izrafel E.A. Poego.

 

Agata Gołąbek  (ona/jej)

Redaktorka naczelna „Szpola”

Dzięki filologii polskiej uczy się świata i ludzi, a dzięki twórczemu pisaniu uczy się samej siebie. Zawodowo pragnie zajmować się książkami – zarówno ich wydawaniem, jak i pisaniem. Jest smakoszką dobrych makaronów i taniego wina. W wolnych chwilach ogląda filmy (w dużej mierze horrory), czyta książki (w dużej mierze horrory) i pisze (w dużej mierze horrory), a w zajętych chwilach rozwija się badawczo w kierunku grozy i feminizmu. Woli las od miasta, keczup od musztardy i wrotki od rolek. Prześladuje ją widmo zalegających pozycji literackich do przeczytania, których stos wciąż się powiększa.