Pierwsza dowiaduje się babcia.
Droga do jej mieszkania zajmuje mi najdłużej, bo prawie dwie godziny. Ten czas najczęściej spędzam w ścisku, uwięziony wśród śmierdzących potem ludzi. Człowiek na człowieku, a więc historia na historii – wszystko to zbite w dyszącą, poirytowaną masę osób skąpanych w niekończącym się ignorowaniu jeden drugiego.
Dziś odczuwam to szczególnie mocno.
Wiem, że właśnie tak działa mózg; że pomimo szlachetnych masek w gruncie rzeczy jesteśmy ukierunkowanymi na własne potrzeby egoistami, że nikt nie rozgląda się po autobusie, zadając sobie pytanie: ilu z tych ściśniętych jak sardynki w puszce ludzi może właśnie pożerać choroba?
Nie, to własny problem jest w tej chwili najważniejszy, to on stanowi jądro naszego wszechświata. Nie pozwala spać, rozmawiać, wypluć gumy czy pościelić łóżka bez myśli, że wciąż tam jest, że pulsuje i się rozszerza, grożąc potężnym jak supernowa wybuchem.
Zadziwiające, że po tak wielu tragediach ludzie nadal są w stanie zauważać jedynie czubek góry lodowej, ignorując ukryte pod powierzchnią piekło. Właśnie to powtarzam babci, kiedy podaje mi odgrzane gołąbki i kompot.
Babcia o nic nie pyta. Udaje, że nie dziwi ją moja wizyta po prawie czteromiesięcznej nieobecności, że nie zauważa moich obgryzionych paznokci, które doprowadzam do tego stanu jedynie w obliczu silnego stresu. Zamiast tego jej drobne, zgarbione ciało zaczyna krzątać się po kuchni. Babcia zapala te obrzydliwe, ale jak twierdzi jej znachor, oczyszczające indyjskie kadzidła, poprawia leżącą na stole ceratę i zaparza melisę. A potem wreszcie siada.
– Najadłeś się? – pyta, oceniając swoim bystrym wzrokiem moje zapadnięte policzki. Wiem, co widzi, a raczej kogo.
Jakimś cudem udało mi się wepchnąć w siebie całą porcję obiadu i teraz wszystko podchodzi mi do gardła. Boję się, że gdy otworzę usta, wydobędzie się z nich coś gorszego od wymiocin. Rozglądam się więc po tej małej, obłożonej starą boazerią kuchni, odpychającym, a jednocześnie przynoszącym mi największe ukojenie miejscu.
– Mama wie?
– Nie.
– To kiedy się dowie?
– Nie wiem.
– To się dowiedz. Muszę być gotowa na spanie ze słuchawką w ręku.
Widok gromadzących się w jej zmrużonych oczach łez mocno mnie uderza. Nie sądziłem, że będzie płakać. Przy dziadku nie płakała.
– Masz te swoje obrzydliwe papierosy? – Ociera swoje obwisłe policzki. Skórę ma suchą, pomarszczoną, a do mnie po raz pierwszy dociera myśl, że nie doświadczę starości.
– Lekarz ci zabronił.
– Pieprzyć lekarzy. Nie uratowali mi męża i ciebie też mi nie uratują.
Oddaję jej całą paczkę.
***
Drudzy dowiadują się rodzice.
Ojciec przegląda zebrane w skoroszycie wyniki już chyba piąty raz, a przy każdy kolejnym dłonie trzęsą mu się coraz bardziej. Co chwilę pociera prawą skroń. Opadające na nią włosy przetyka już siwizna, jest jej zdecydowanie więcej niż pół roku temu.
Ares krąży wokół stołu wyjątkowo niespokojnie. Trąca pyskiem kolano ojca, skomli, próbuje nawet wdrapać mu się na kolana, aż w końcu mama nie wytrzymuje i za pomocą ścierki wygania psa do ogrodu. Odgłosy nerwowych kroków na moment ustają.
Ojciec zamyka oczy i pociera teraz środek czoła. To zdecydowanie zły znak, zwiastun płaczu, na którego widok nie mam obecnie siły. A przecież miałem kiedyś tyle energii.
Mama wraca, nawet nie zerkając w naszą stronę. Zamiast tego wyciera dłonie w fartuch, tylko po to, by po chwili znów zacząć ugniatać ciasto. Uderza w stolnicę ciężkimi, gniewnymi ruchami, widocznie nie zwracając uwagi na rozsypywaną wszędzie mąkę.
Oddychaj, mamo, próbuję powiedzieć, ale zamiast tego pytam:
– To będzie jabłecznik czy miodownik?
Mama parska suchym, niezabarwionym ani odrobiną rozbawienia śmiechem. Opiera dłonie o blat i ściska ramiona, chowając między nie głowę. Wiem, że uczył ją tego psycholog. Wiem też, że w przypadku całej tej sytuacji gówno to da.
– Jak długo już wiesz, co? – Teraz wkracza w fazę agresji. Prostuje się i wbija we mnie pełen nagany wzrok, szukając zaczepki. Liczy, że pomogę jej zahamować kolejną falę paniki poprzez kłótnię. – Ostatnio było to samo. Przywiozłeś te wyniki po Bóg wie ilu tygodniach i wystraszyłeś nas na śmierć, a potem znów było lepiej.
– To wyniki z wczoraj – szepcze ojciec. Widzę, że zaczyna drżeć mu broda, więc idę na łatwiznę i wybieram gniew matki.
– Nie wiem, mamo. Rak też miewa humory. Dogadalibyście się.
To złe, niewyobrażalnie okrutne. To jeszcze ja czy już tylko choroba?
Zmuszam się, żeby wstać i przytulić matkę.
– Nie jestem psem – przypominam jej ze śmiechem, kiedy próbuje przegonić mnie ścierką. Mija chwila, zanim odpuszcza.
Chyba wszyscy odpuszczamy.
***
Trzecia dowiaduje się Lilka.
Przyjeżdżam na Warszawską przed dwudziestą. Ludzie wypadają z tramwaju jak mrówki, porywając mnie ze sobą dziką falą. Patrzę w górę, na siódme piętro, w trzecie okno od lewej. Wylewające się zza szyby światło z jakiegoś powodu napawa mnie obawą.
Wślizguję się do bloku za ciągnącą zapłakane dziecko matką. Wysiadają na trzecim piętrze, zostawiając mnie w ciszy i rosnącym stresie. Nienawidzę wind, ale teraz to już chyba bez znaczenia.
Drzwi otwiera mi Lilka. Stoi w progu boso, w szortach i znoszonej bokserce, co kompletnie nie pasuje do kiwającego się między jej palcami kieliszka z szampanem. Choć prawdę mówiąc, zawsze właśnie w tym tkwiło jej piękno – w składającej się z samych kontrastów osobowości.
– Cześć.
– Cześć. Co ty tu…
– Są chłopaki? – pytam, gdy Lilka w końcu wpuszcza mnie do mieszkania. W środku śmierdzi zielskiem.
– Wyszli.
– Po nową dostawę?
– Może.
– Kostek się zarzekał, że rzuca.
– Tak jak ty po naszym zerwaniu, że tu nie wrócisz.
Nie odpowiadam, więc Lilka prowadzi mnie do salonu. Widzę, że jest spięta, to jedyny znak świadczący o tym, że się domyśla.
Przysiadam na kanapie, sądząc, że Lilka zrobi to samo, ale ona staje przede mną w rozkroku, dopija szampana, po czym odkłada kieliszek na stół.
– No – wyrzuca z siebie w końcu. – Mów.
– Chcę na nich poczekać.
Lilka otwiera usta, przygotowuje się do kontrargumentacji, ale coś w niej pęka. Na twarzy dziewczyny rozlewa się zrozumienie.
– Żegnasz się?
– Nie wiem. Chyba tak.
Lilka zasłania ręką oczy, ale nim wybucha płaczem, do salonu wchodzą chłopaki.
Siedzę z nimi do samego rana, tak jak dawniej, jak na samym początku, kiedy jeszcze pluliśmy mojej chorobie w twarz. Teraz jednak z jakiegoś powodu nikt nie ma na to odwagi.
***
Ostatni uświadamiam sobie to ja, ale to nie szkodzi, bo tym przypadku kolejność nie ma już żadnego znaczenia.
Kinga Paterak
Choć absolwentką sztuki pisania jest zaledwie od zeszłego roku, pisze odkąd tylko pamięta. Swoje pisarskie próby najczęściej wyraża w formie prozy, codziennie starając się odnaleźć odpowiednie słowa na otaczającą ją rzeczywistość. Miłośniczka zarówno astronomii, jak i astrologii, a także ciemnego piwa i czarnego humoru. Dziewczyna o wielu twarzach, przez znajomych najczęściej wołana po nazwisku.