Alicja

Alicja otrzepała kolana i pobiegła dalej, szybciej, za nimi. Ale nie zaczekali. Chłopcy z tylnych siedzeń autobusu nie mają czasu na czekanie. Oni muszą zaraz, już, z górki, wieczny wyścig z czasem i nieważne, czy akurat trwa jakaś podwórkowa gra, czy tylko ucieka się przed koleżanką, i czy to dyskryminacja ze względu na płeć. Zabawa trwa aż nie zapalą się latarnie, potem wszyscy do domów, ewentualnie przed blok. Jeszcze nie potrafiła się smucić o byle co, więc poprawiła spódniczkę, stanęła przy ulicy, patrzyła przed siebie i z uśmiechem myślała, że granica osiedla wyznacza granicę świata. Kolano krwawiło, ale nie szkodzi, przecież usta mamy i kolorowe plastry działają kojąco na wszystkie obrażenia.

Była zwinna i głupio odważna, dawała się namówić na zrywanie mirabelek i wcieranie ich w szyby samochodów nielubianych sąsiadów. A może była prowodyrką, może to ona pierwsza rozgniatała na chodniku nadgryzione papierówki? Chodziło przecież o ukaranie tych, którzy psuli zabawę. Przeganiali sprzed klatek, bo głośno, po co tę ławkę drapiesz i inne głupie pretensje że niby żywopłotu nie dotykać, kwiatki zostawić w ogródkach. Ale czy tak się w ogóle da, kiedy żonkile dobrze nosi się za uchem, kiedy wiosną tak najmodniej? To wszystko trzeba z pomysłem! Paczko, do bazy, teraz organizacja. Palec pod budkę, bo za minutkę akcja-reakcja, a czasem i bez akcji, wystarczy zapobiegawczo podzwonić domofonem i uciec. Dorosłych trzeba sobie wychować. Oni myślą, że jest odwrotnie…

Zaniosła niedbały bukiet z kwiatów polnych do domu, mama znalazła mu miejsce w kryształowym wazoniku na środku stołu, na środku stołu przykrytego białą serwetą, zrobioną  przez babcię na szydełku. Stokrotki, tymotki łąkowe, małe chaberki, groszek żółty i kawałki żywopłotu, całość związana łodyżką liścia kasztanowca. Byłyby jeszcze mlecze, ale mlecze brudzą ręce, nie dają się zmyć, i za bardzo lubią je osy, podwórkowi antagoniści lepkich od lodów palców. Osowatych dziewczynka się bała, bzyczały strasznie, a od ugryzienia ktoś kiedyś umarł, co stanowiło wiedzę powszechną, miała jednak nieustraszoną mamę, zawodowo plotącą z mleczy wianki. Pracownia znajdowała się na ławce przy placu zabaw i działała w każdy słoneczny dzień. Za dostawę towaru odpowiadały wszystkie osiedlowe dzieciaki w wieku przedszkolnym. Starsze nie, za duże, głupio przecież o wianek prosić i się w takie zabawy angażować, kiedy już się poważne książki czyta, hymn z pamięci recytuje i dzielić pisemnie potrafi. Starszakom pozostawało więc kraść wytwory wspólnotowej pracy młodszych (im głośniej ktoś w związku z utratą płakał, tym bardziej akcję uznawano za udaną i godną rówieśniczej pochwały) ponosić chwilę i zniszczyć albo zniszczyć od razu bez noszenia, po łobuzowemu.

Kiedy Alicja wracała ze sklepu, rozglądała się niecierpliwie wokół osiedla. Sprawiało wrażenie ospałego, może dopiero budzącego się ze snu, a przez to obcego, innego. Jej uwagę zwróciły puste jak nigdy parkingi, aż marzyło się pojeździć na rolkach po asfalcie! Nawet huśtawka zrobiona z patyka i liny, zawieszona na gałęzi starej wierzby, była wolna. Zwykle należało ustawiać się w kolejce i zajmować wysokie miejsce w podwórkowej hierarchii, żeby spędzić na niej chociaż chwilkę. Tego poranka kiwała się spokojnie na wietrze. Winogronowe pnącza obrastały azbestowe balkony, kwaśne owoce podjadane wczesną jesienią (bez przyzwolenia, adrenalina wspomaga prawidłowe krążenie) uzupełniały dietę, bogatą w tanie płatki śniadaniowe. I chleb z masłem, ale taki jeszcze ciepły. Alicja niosła go do domu, podgryzała piętkę i palcami wyciągała miąższ. Każda podróż była dla niej małą przygodą, każde powierzone zadanie wyzwaniem albo zabawą w dorosłość, w bycie kobietą robiącą zakupy w sklepie. W nagrodę mogła liczyć na uśmiech mamy i dodatkową porcję dżemu na kromce. Dziesięć punktów dla Gryffindoru – mówiła sama do siebie.

Wyszły we dwie, ona i Nikola, na środek salonu z ozdobionym firanką krzesłem, miały na sobie kolorowe rajstopki. Jedna z dziurą na dużym palcu, druga z dziurą na kolanie, ale sprawa nie toczyła się o względy estetyczne, bo gdyby tak było, to należałoby przede wszystkim zwrócić uwagę na brak kilku mlecznych zębów i wielką plamę po czekoladzie na białej bluzie. Dorośli nie mieli wyboru, musieli przerwać rozmowy, zgasić pety i oglądać przedstawienie o prostym scenariuszu. W rolach głównych: miś polarny bez lewego oka z dziecięcą skarpetką nałożoną na uszko i jego żona, lalka Barbie, z krzywo obstrzyżonymi włosami, niby punkówa, ale w balowej sukni koloru różowego. Scenariusz wyglądał następująco: zabawki wyznają sobie miłość, Ala nuci marsz weselny Mendelsona, chociaż nie wytłumaczyłaby jeszcze, czym się zajmuje kompozytor, później zakochana para się całuje i już trzeba bić brawo. Rozstawienie teatrzyku zajęło dłużej niż przedstawienie i przedłużane niekończącymi się ukłonami owacje, ale nieważne, bo dziewczynki pracowały nad tym od południa. Zdążyły się też w międzyczasie pokłócić. Nikola rzuciła w Alę klockiem, bo miała inną wizję artystyczną.

Matki miały i mają różne funkcje, albo i samo bycie matką jest funkcją osobną – plotą wianki, ale służą też do poganiania chuliganów, co te wianki kradną i sypią piaskiem w oczy. Matki racjonują wodę i żywność. Nie ma mowy, że wypijesz cały sok od razu, bo co potem? No nic właśnie, ale tego nie wiedzą, bo tę wiedzę w pewnym wieku się traci i zastępuje potrzebą organizacji życia celem ograniczenia lęku o przyszłość. Dla Ali nie było w tym zresztą większego sensu. Na placu zabaw paluszki z sezamem je się powoli, po jednym, podziel się ze wszystkimi i najlepiej jeszcze zostaw na później. W domu na obiedzie trzeba trzymać tempo, a o możliwość zostawienia na talerzu kawałka mięsa prowadzić negocjacje. Czasem nie warto, najpierw trzeba sprawdzić, czy na deser jest budyń z sokiem malinowym, czy może figa z makiem. Matki niemowlaków natomiast, spędzające czas na placu w celach towarzysko-zdrowotnych, bo świeże powietrze i fajnie tak dworem pooddychać, odgrywają nieocenioną rolę przy utylizacji obślinionych chrupków kukurydzianych. Nieodłączny atrybut mam placowych to duże, postawione przy nogach plastikowe siaty, z których wystają liście pora na rosół. Ale zakupy są przecież cierpliwe, to i z Baśką się pogada, i słonecznik podziubie. Chcesz na batonika? Masz tu złotówkę – mówią takie matki, bo są w dobrym humorze dzięki słońcu – ale zjedz za sklepem, żeby innym dzieciom nie było przykro. To sztuka odgrywana ciągle na nowo, do znudzenia, a dzieci i tak zwykle robiły, robią i będą robić co chcą, bo kiedy nikt nie patrzy, to głupie zasady nie mają znaczenia. Zostają tylko te ponadczasowe, jak ta, że w czerwcu zakłada się za uszy czereśnie.

 

 

Laura Janoszek (on/jego)

Redaktor sekcji poezji

Studiuje, bo lubi. Coś tam zapisuje, tzn. tworzy (podobno), bo musi, już trudno. Proza, poezja, byleby pozbyć się słów, żeby dać upust emocjom, żeby ujarzmić swoje małe, anarchistyczne „ja”. Kiedy akurat ma wewnątrz spokojnie, to łapie na policzki lipcowe słońce, uśmiecha się do przypadkowych piesków i organizuje przebierane imprezy.