Gdy po raz pierwszy zobaczyłam śmierć na własne oczy, bez cienia wahania nazwałam ją Żarłokiem.
Żarłok pozostawił z ciotki Oty tylko naciągniętą na kości skórę – całą resztę wyssał, zapewne w ten sam sposób, w jaki Babka wysysa szpik z obgryzionej kości kurczaka. Może po wszystkim też oblizał tłuste palce, tak jak Babka, ignorując pojęcie etykiety, i zostawił ciotkę Otę z otwartymi oczami, nawet nie zamykając za sobą drzwi. W hulającym między pokojami przeciągu wciąż niosło się jego przeraźliwe mlaskanie, za które sama dostałabym po łapach.
– A to prostak – skwitowałam. – Prostak i żarłok.
Ciotka nie odpowiedziała. Leżała bez ruchu, jeszcze chudsza niż zwykle, wychudzona do tego stopnia, że gdyby nie przeraźliwie wyłupiaste oczy i otworzone w niemym krzyku usta, mogłaby uchodzić za jedną z leśnych nimf. Czekałam, aż latająca nad łóżkiem mucha wpadnie między jej wargi, ale owad jak na złość unikał stygnących zwłok.
Nagle wyobraziłam sobie, jak ciotka Ota wbija we mnie wzrok, a ja muszę pójść tam, gdzie ona. Z pewnością byłoby tam ciemno, nieustannie wchodziłoby się suchą skarpetą do wody i nie dałoby się wydłubać zalegających między zębami pestek malin.
– To ja może pójdę po mamę – wydusiłam, w ostatniej chwili ratując się przed powrotem Żarłoka.
W dniu pogrzebu padało. Rozbudził mnie zapach palonych kadzideł i ciche pochlipywanie ciotki Idy. Nie zdążyłam wyswobodzić się spod sterty koców, gdy w drzwiach mojego pokoju stanęła Babka. Babka – matka mojej mamy i całej reszty żyjących pod tym dachem kobiet, stworzenie tak kruche, że wręcz nierzeczywiste, a jednocześnie twardsze niż mury naszego domu. W czarnej sukience i czarnym kubraku wyglądała o wiele szczuplej, tak jakby Żarłok zaczął dobierać się i do niej. Wtedy jednak skinęła na mnie swoimi powykrzywianymi palcami, tymi, których przestraszyłby się nawet on.
– Ciotka Otylia nie żyje – wycharczała. Siedziałyśmy już w przedsionku, przy rozpalonym piecu, w miejscu, które kojarzyło mi się tylko z Babką, jej taboretem i schowanymi przy węglu kartami, z których jeszcze parę lat temu wróżyła. – Wiesz, co to dla ciebie oznacza?
– Chyba nie.
– Chyba? Mówże prawdę. Kłamcy dostają po łapach.
– Nie wiem.
– Od teraz ciotka będzie do ciebie przychodziła, kiedy będziesz spać. Nie zawsze, ale często. Nie bój się jej. Nic ci nie zrobi, nawet jeśli nadal będzie trzymała w ręce trzepaczkę do dywanów.
Uciekające z kafelkowej podłogi zimno przedzierało się do moich nagich stóp i łydek, mrożąc niemal tak bardzo, jak myśl o otwartych oczach i ustach ciotki Oty.
– Wyglądała brzydko, kiedy ją znalazłam. Brzydko i strasznie. W snach też taka będzie?
– To zależy.
– A od czego?
W tamtej chwili rozległ się dźwięk dzwonka do drzwi. Dom nagle zapełnił się lamentującymi żałobnikami, więc Babka zagoniła mnie na górę, gdzie mama między jednym a drugim papierosem wciskała mnie w odpowiedni strój i rozczesywała włosy. Milczałyśmy – ona zestresowana obecnością tylu osób, ja przejęta nadchodzącymi odwiedzinami ciotki.
Milczałyśmy i wtedy, gdy żałobnicy wynosili ciało ciotki przez okno. Milczałyśmy w śmierdzącej kaplicy, podczas pogrzebowego korowodu, a nawet na cmentarzu, z którego roztaczał się widok na całą wieś. Babka wcisnęła mi do ręki kawałek rozmiękłej ziemi i kazała ustawić się w kolejce, a kiedy przyszła moja kolej, wycelowałam w sam środek trumny, tam, gdzie mniej więcej powinny znajdować się złożone dłonie ciotki.
Po powrocie do domu rozsiedliśmy się w pokoju Babki. Był największy z całego domu i pełnił funkcję salonu. Zazwyczaj to właśnie tam rozkładałyśmy stoliki, by móc pochwalić się odświętnymi obrusami. Obrusy zachwalał każdy z przychodzących po wróżbę sąsiadów, a mama snuła dziwaczne historie, że to materiał wprost z Anglii, że czasem Mąż coś wyśle, kiedy długo nie wraca, a że pieniędzy zarabia dużo, to stać go i na takie luksusy. Nie miałam pojęcia, o kim mówiła, bo w życiu naszej rodziny nigdy nie było żadnego mężczyzny, przynajmniej nie na stałe. Mąż musiał być więc jakąś wykreowaną na rzecz bezpieczeństwa projekcją, zmyślonym samcem alfa, wysyłającym koronkowe obrusy i broniącym kobiet, które w rzeczywistości bronić potrafiły się przecież same.
Koronkowe obrusy rozłożono i na stypie. Każdy z gości otrzymał szklankę kawy, kawałek mokrego makowca i gratisową wróżbę. Babka nie pozwoliła zapalić światła; paliły się tylko świece, chude i powykrzywiane jak jej paluchy, rzucające na twarze gości upiorne cienie. Trzymałam się blisko mamy, a ona blisko swojej popielniczki, bez słowa paląc jednego papierosa za drugim. Dom napęczniał ludźmi, których zazwyczaj nie tolerował; podłoga jęczała, a krzesła szurały głośniej niż zwykle, wprawiając w drżenie stary żyrandol, czyhający nad głowami gości niczym gilotyna.
Nagle w oknie mignęła mi blada twarz ciotki Oty. Ciotka przeżuwała ziemię z takim smakiem, z jakim żałobnicy pałaszowali makowiec.
– Mamo – zagaiłam, ale w tym samym momencie na obrus posypał się rozżarzony popiół z papierosa. Mama rzuciła się ku niemu w akompaniamencie przejętych westchnień naszych gości.
– Kurwa! – zaklęła raz, a później kolejny, tym samym wykraczając poza przyzwoitą liczbę pogrzebowych wulgaryzmów. Palce mamy zagarniały popiół tak, jakby chciały zachować go na później. – Biegnij po ścierkę – zwróciła się do mnie, ale jej przestraszone oczy krzyczały: biegnij dalej, z salonu do przedsionka, a z przedsionka na zewnątrz, jak najdalej od domu, w którym śnić można tylko o zmarłych.
– Ścierka nic tu nie da – oznajmiła Babka, wpatrzona w obrus, na którym leżał już nie popiół, a ziemia. – Chcesz coś zjeść, Otyleńko?
Mam na imię Pola, chciałam jej przypomnieć, ale Babka nie zwracała się do mnie, a do stojącej za moim krzesłem ciotki, ubranej w te same ubrania, w których ją pochowałyśmy, milczącej z tym samym wyrazem twarzy, z jakim umarła. W jednej ręce trzymała ziemię, w drugiej – zardzewiałą trzepaczkę do dywanów.
Przypomniałam sobie poranek w towarzystwie babci, śmierdzący piec i słowa: „Od teraz ciotka będzie do ciebie przychodziła, kiedy będziesz spać”.
Usłyszałam, jak burczy jej w brzuchu.
– Żarłok – wyszeptałam. Babka odpowiedziała mi zdegustowanym mlaśnięciem.
– Idź po krzesło – poleciła, ale przecież nie mogłam się ruszyć. Bunt mięśni rozpoczął się od nóg, a gdy dotarł do szczęki, mogłam już tylko się przyglądać się, jak senna mara staje się moją nową rzeczywistością.
Właśnie zaczynał się mój słodki paraliż.
Kinga Paterak – Choć absolwentką sztuki pisania jest zaledwie od zeszłego roku, pisze odkąd tylko pamięta. Swoje pisarskie próby najczęściej wyraża w formie prozy, codziennie starając się odnaleźć odpowiednie słowa na otaczającą ją rzeczywistość. Miłośniczka zarówno astronomii, jak i astrologii, a także ciemnego piwa i czarnego humoru. Dziewczyna o wielu twarzach, przez znajomych najczęściej wołana po nazwisku.