Możliwe, że dziś umrę. Chyba wypada mi coś po sobie zostawić. Chociaż jakie to ma znaczenie?
Nazywam się Wojciech Mayer, a raczej sam się tak nazwałem, wyrabiając sobie własne dokumenty. Sądzę, że jestem pół Niemcem, pół Polakiem, choć pewności nie mam. A to dlatego, że wyglądam trochę jak szwab. Mam białą karnację, niebieskie oczy i blond włosy. Tylko ten garbaty nos wygląda dziwnie. Żyda chyba nie przypominam, pewnie mój tatuś nie należał do najurodziwszych. Bolszewicy zabili moich rodziców, tak wmawiano mi w domu dziecka. I zapewniano, że to żadni Niemcy nie byli, tylko Polacy. Co z tego, że po jakimś czasie dowiedziałem się, że tak naprawdę znaleziono mnie zaryczanego w okolicach śmietnika gdzieś na obrzeżach Warszawy. Właściwie to nie interesuje mnie, kim byli lub są moi rodzice. Liczy się fakt, że pozostawili mi całkiem sensowny wygląd, bez którego nie osiągnąłbym tak wiele.
Gdy miałem pięć lat, przygarnęła mnie moja kochana ciocia Alicja (tak ją zawsze nazywałem). To ona wpoiła mi nienawiść do Niemców. Niedługo później jakiś Niemiec strzelił jej w czoło. Ot tak, dla zabawy. Wszystko widziałem przez okno. I nic nie zrobiłem.
Niedługo później mnie znaleźli. Mówili, że od jakiegoś czasu mnie obserwują, że z tym moim aryjskim wyglądem i, jak to ujęli, pojętnym móżdżkiem przydam im się. Mówię o Sowach (od skrótu SOWA, czyli Samodzielnej Organizacji Warszawskich Anty-Niemców). Było ich czterech, ze mną pięciu. I tak jest do dziś. Partyzantka wychodzi nam z jednego ważnego względu: podpisałem w czterdziestym roku Volkslistę, należę do kategorii drugiej. A to dlatego, że doskonale mówię po niemiecku, no a że jestem młody, to nie brałem udziału w życiu politycznym przedwojennej Polski. Mimo to nigdy nie nakłamałem tyle, co wtedy. Obawiałem się, że spróbują dokładnie mnie sprawdzić. Jak dotąd tego nie zrobili.
Trudne jest to podwójne życie, trzeba uważać na każdym kroku. Choćby palić takie liściki jak ten. Ale przynajmniej stałem się głównym źródłem informacji dla Sów i AK.
Czym różni się śmierć szlachetna od bezsensownej śmierci w wyniku strzału w głowę? I co czują bohaterowie, gdy mają zginąć? Oby dumę i spokój. I spełnienie. Ja bym tak chciał. Ale wiele zależy od powodzenia dzisiejszej misji. Bo wiesz, czytelniku, idę prosto do pokoju gubernatora Fischera, by wykraść jego plany związane z gettem. A potem… Jeśli mi się uda, na pewno dowiesz się, co potem. Teraz nie pozostało mi nic innego, jak tylko się pożegnać.
Wojciech Mayer/Niemiec, 1 VI 1942
Odstawiłem pióro, stwierdzając, że trochę nadużyłem patosu, zwłaszcza na końcu. Ale moja misja wymagała uwznioślenia. Patrząc na ten list, poczułem się trochę lepiej. Coś po mnie zostanie. Schowałem go za cegłą w ścianie, w miejscu, gdzie Niemcy na pewno nie będą szukać. Później napisałem drugi i sporządziłem kilka innych notatek, które zostawiłem w miarę na widoku. Posiedziałem jeszcze trochę z zadumą w mojej sekretnej piwnicy – teraz odpowiednio wystylizowanej – zastanawiając się, czy kiedyś tu wrócę. Ta misja jest ekstremalna, bo nikt mi nie może pomóc. Nur für Deutsche. Ale przecież sobie poradzę.
Po godzinie dojeżdżałem już rikszą do kamienicy Pukla na ulicy Kruczej. Chyba po raz pierwszy spotykamy się u niego całą grupą. Wysiadłem tuż pod głównymi drzwiami i pozdrowiłem idącego obok SS-mana, w duchu wyzywając go od einen Dummkopf.
Drzwi na pierwszym piętrze otworzył mi najstarszy z nas wszystkich, dwudziestoczteroletni Kasztan, nazwany tak przez ciemnobrązową czuprynę i tegoż koloru duże oczy. Ubrany w bryczesy, wysokie buty i samodziałową marynarkę rzucał się w oczy, co najmniej jakby chciał wszystkim pokazać, że jest partyzantem. Albo naszym wewnętrznym dowódcą, głosem rozsądku, jak zresztą właśnie było. Pozostali mieli na sobie nieco skromniejsze stroje; ja natomiast założyłem mój najlepszy czarny garnitur z krawatem. Zrobiłem sobie nawet przedziałek z boku i ulizałem włosy w jedną stronę, żeby było efektowniej.
Usiadłem na zniszczonej kanapie w niewielkim salonie, spoglądając na czterech przyjaciół, którzy stanęli nade mną jak nad jakąś bombą.
– No co? – spytałem zdziwiony. – Wcale się nie rozmyśliłem, jeśli o to wam chodzi.
– No, ale zawsze jeszcze możesz… – bąknął osiemnastoletni brat Kasztana, Zapałka, który był właściwie jego kopią, tylko trzy razy chudszą i może trochę strachliwszą.
– Niemiec jak zwykle jest po prostu gotów umrzeć śmiercią szlachetną, jeśli przyjdzie co do czego! Dajmy mu tę szansę – rzekł z ironią Twardy, rok ode mnie młodszy chłopak, którego chyba lubiłem najbardziej. Jego przezwisko nie wynikało tylko z wyglądu, choć oczywiście mięśnie, wzrost i kwadratowa szczęka na to wskazywały. Zabito mu na jego oczach rodziców, dlatego sam musiał pracować na chleb i potrzebne rzeczy dla swojej babki i małej siostry. Mimo to radził sobie doskonale i nie dawał po sobie poznać, jak mu trudno. Jak to twardziel.
– Jeśli mnie złapią na gorącym uczynku, mam TO, i doskonale o tym wiecie. – Wyjąłem z wewnętrznej kieszonki maleńką probówkę ze śmiertelną trucizną.
– To jest ostateczność – powiedział spokojnie Kasztan, siadając koło mnie. – Nie znam lepszego aktora niż ty. Myślę, że w razie czego wymigasz się nawet z tego.
– Dobierz się do niego, potem ich wykończymy – oznajmił bezwzględnym tonem niski, piegowaty Pukiel, który jeszcze kilka dni temu nie był taki przygnębiony i wściekły. W maju, nocą, zabili mu starszego brata w Lesie Sękocińskim, wśród drzew i ciemności, jak zwierzę. A jeszcze kilka dni wcześniej planowaliśmy, jak by go odbić z Pawiaka. Dobry Boże.
– Ma się rozumieć, Pukiel.
– Przypomnieć ci jeszcze raz plan? – spytał Kasztan. Pokręciłem przecząco głową.
– Wszystko doskonale pamiętam, co do szczegółu, chłopaki.
– No jasne, Niemiec jak się patrzy, precyzja to podstawa – rzucił Twardy.
– Dzięki tobie zostaniemy bohaterami– uśmiechnął się niemrawo Zapałka.
– Musisz dać radę. Wierzymy w ciebie! – dodał z determinacją Pukiel.
– Spokojnie, wiem o tym doskonale. – Machnąłem lekceważąco ręką, choć tak naprawdę czułem coraz większy stres. Presja jakby wzrosła. By nieco rozluźnić atmosferę, wstałem i zasalutowałem, gadając jakieś głupoty po niemiecku, które zawsze ich śmieszyły. Byli dla mnie jak bracia. W końcu spoważniałem. – Dobra, gdzie jest sprzęt?
Omówiliśmy ostatnie kwestie, po czym pożegnałem się z nimi, zdziwiony nieco tkliwością, z jaką na mnie patrzyli. Tak jakby byli przekonani, że widzą mnie po raz ostatni. Gdzie wiara w ich ukochanego Niemca?
Gdy wyszedłem na zewnątrz, próbując złapać jakąś rikszę, pozdrowiłem innego patrolującego szwaba, który musiał wymienić się z tamtym. Podczas jazdy w stronę dzielnicy rządowej przyglądałem się z dobrze ukrywaną niechęcią otoczeniu: swastykom na ścianach, niemieckim szyldom na sklepach i flagom, których tyle już nazrywaliśmy przez ostatnie dwa lata. Brakowało mi Warszawy, tej sprzed kilku lat.
Wysiadłem na placu Piłsudskiego. Stres przeradzał się we wzrastającą adrenalinę, gdy mijając z uniesioną głową przechodniów, dotarłem wreszcie do członków NSDAP, pełniących wartę przy wejściu do dzielnicy. Zawołałem z werwą Heil Hitler!, pokazując mój niebieski dokument. Wszystko poszło bezbłędnie, jak zawsze.
Po chwili szedłem już brukowaną uliczką w stronę wielkiego pałacu Brühla – swoją drogą, naprawdę imponującego – co chwilę unosząc prawą rękę i powtarzając te same okropne słowa. Czułem się, jakbym wstępował coraz głębiej w gniazdo os, skłonnych żądlić mnie do upadłego, gdy tylko wykonam jakiś niewłaściwy ruch. I znów ten patos!
Dobrze, że już tu bywałem, bo pilnujący wejścia Niemcy mnie kojarzyli i nie sprawdzili tak dokładnie, jak jeszcze kiedyś mieli w zwyczaju. Dlatego schowany w papierośnicy mały ładunek wybuchowy został nietknięty. Zleciliśmy jego wykonanie naszemu najlepszemu człowiekowi, który siedział dzień i noc, by stworzyć to nowoczesne cudeńko. Nie wyrządzało większych szkód, ale było głośne jak prawdziwa, wielka bomba.
Dochodziła trzynasta, a według moich dotychczasowych obserwacji Fischer zawsze opuszczał o tej porze swój gabinet, żeby coś zjeść. Poszedłem z kamienną twarzą schodami na górę i przemknąłem koło wielkiego lustra przez przestronny, marmurowy hall. Przy korytarzu stał ozdobny stolik, a na nim flakon z bukietem kwiatów. To tutaj właśnie miałem włożyć ładunek wybuchowy.
Szczęście jak na razie mi nie sprzyjało, bo ciągle przechodził koło mnie jakiś hitlerowiec, nie dając mi, krążącemu niewinnie wte i wewte, ani chwili spokoju. Ale w końcu nadszedł ten moment, kiedy byłem sam. Z sercem przy gardle rzuciłem się w stronę flakonu, wyjmując zza pazuchy szemraną papierośnicę, a potem sam ładunek wybuchowy. Wepchnąłem go prędko pomiędzy kwiatki. Już miałem nacisnąć przycisk, by kilkuminutowe odliczanie się rozpoczęło, gdy zza zakrętu wysunął się nagle SS-man. O Boże, ale miał brzydką gębę… Jako że byłem w dość dziwnej pozycji, celowo upuściłem pustą już papierośnicę.
– A jednak się skończyły – burknąłem do siebie po niemiecku, wstając z niezadowoleniem. Kątem oka spojrzałem też w stronę kwiatka i zamarłem. Bomba prowokująco wystawała.
– Co tam mruczysz pod nosem? – spytał ni to zaczepnie, ni przyjaźnie Brzydal, a ja tymczasem zrobiłem kroczek w prawo, by zasłonić flakon.
– Że nie mam już papierosów. Nieistotne.
– To po co tu tak stoisz, Volksdeutschu?
– A co, nie wolno mi? – Wzruszyłem ramionami. Szwab spojrzał na mnie z wściekłością.
– Pokaż mi swoje dokumenty. Natychmiast.
W tym samym momencie zza zakrętu wyłoniło się dwóch kolejnych SS-manów, którzy stanęli naprzeciwko mnie, wciąż kurczowo opierającego się o stolik.
– To ty jesteś Wojciech Mayer? – spytał jeden z nich głosem pozbawionym emocji.
– Tak. – Wyjąłem dokumenty, próbując opanować trzęsące się ręce. Było źle.
– Pójdziesz z nami – rzekł drugi SS-man, może kilka lat starszy ode mnie.
– Słucham? A to dlaczego?
– Formalności. Coś się nam nie zgadza i chcemy to wyjaśnić.
– Formalności! – prychnąłem, ale widząc ich miny i zdając sobie sprawę z tego, że mój sprzeciw tylko pogorszy sprawę, dodałem: – Dobra, załatwmy to szybko. Prowadźcie, panowie.
Nie mogłem pokazać, że się stresuję, bo tym bardziej zaczęliby coś podejrzewać. Odepchnąłem się zatem lekko od stolika, ruszając za nimi, jednak jedno spojrzenie w stronę Brzydala sprawiło, że omal się nie wywróciłem. Mężczyzna patrzył prosto na flakon. Zaraz potem zaczęliśmy schodzić po schodach i tyle go widziałem.
Zrobiło mi się słabo. Byłoby gorzej, gdybym uruchomił bombę. A tak to wciąż istniała nadzieja, że Brzydal jej nie zauważył. Bo czy nie biegłby już za nami, oskarżając mnie o zdradę?
Wpakowali mnie w milczeniu do czarnego mercedesa. Gdy tak jechaliśmy, a ja z każdą minutą utwierdzałem się w przekonaniu, że zmierzamy w kierunku alei Szucha, zacząłem coraz bardziej panikować. Nigdy wcześniej mi się to nie zdarzało. Doszedłem do wniosku, że musieli dokładnie mnie sprawdzić i zorientować się, że niemal wszystko, co im nagadałem, było kłamstwem. Jak mam się wytłumaczyć? No jak? Trafię prosto na Pawiak, gdzie zaczną mnie torturować, aż w końcu zostanie ze mnie tylko krwawa miazga…
Dość tego. Nie miałem wyboru. Musiałem wypić truciznę. Przynajmniej oszczędzę sobie tego wszystkiego. I uchronię Sowy. Nie będzie w tym nic szlachetnego. Ale w tym momencie miałem to gdzieś. Z nerwów przegryzłem już wnętrza policzków do krwi.
Wyjąłem z kieszonki płaszcza maleńką probówkę. Ale w tym samym momencie samochód zatrzymał się gwałtownie, a ta wyleciała mi z palców. Zacząłem jej szukać, starając się zachować pozory spokoju. I wtedy stało się coś, co sprawiło, że prawie zemdlałem. Zdeptałem ją. Zdeptałem ostatnią szansę na ratunek. Zabójcza zawartość próbówki rozlała się na tapicerkę.
– Jezu Chryste, kurwa mać – szepnąłem do siebie tak cicho, że Niemcy tego nie usłyszeli.
Przez następne pięć minut jechałem bez ruchu zupełnie sparaliżowany strachem, zastanawiając się, jakby tu sobie podciąć żyły. Aż w końcu, gdy już prawie byliśmy na miejscu, postanowiłem, że zawalczę do końca. Dla cioci Alicji i Sów, którzy tak we mnie wierzyli.
Tak jak myślałem, poprowadzili mnie prosto do miejsca kaźni. Przeszliśmy koło wysokich kolumn do drzwi głównych, by już po chwili skierować się schodami na drugie piętro. Przez zagłuszające dźwięki z niemieckiego radia dało się słyszeć przerażające wrzaski torturowanych więźniów, co przyprawiało mnie o zawroty głowy i dreszcze. Mimo to jakimś cudem wciąż jeszcze trzymałem się dzielnie.
W końcu stanęliśmy przed odrapanymi drzwiami. Jeden z prowadzących mnie SS-manów otworzył je przede mną i ruchem głowy kazał wejść. Pierwsze, co w środku rzuciło mi się w oczy, to rozbryzgana na podłodze krew. Zaraz potem mój wzrok padł na drewnianą półkę po prawej stronie, wypełnioną różnymi narzędziami tortur. Dopiero później spojrzałem na biurko, przy którym siedział jakiś gestapowiec, wycierający sobie właśnie dłonie w szmacianą chusteczkę. Zrobiłem niezadowoloną minę.
– Czy powiecie mi wreszcie, o co chodzi? Bo jako obywatel niemiecki czuję się upokorzony, że w ogóle muszę tu przebywać.
– Nie do mnie te skargi, Volksdeutschu, ja na dzisiaj kończę – odparł tamten z lekkim uśmiechem, jakby wspominał najlepsze momenty z dzisiejszych przesłuchiwań. – Siadaj tutaj, zaraz przyjdzie do ciebie ktoś inny.
– Wszystko jedno kto, byle szybko – odburknąłem, kierując się w wyznaczone miejsce.
– Jeśli nie masz nic za uszami, to wszystko jedno. – Tamten znów się uśmiechnął, ruszając w stronę wyjścia. – Ale jeśli cokolwiek ukrywasz, on się dowie. Żydów nie cierpi najbardziej. Kiedyś zabił nawet własną żonę, bo się dowiedział, że jej matka była Żydówką.
– I bardzo dobrze. Po co mi to pan mówi?
– Bo jak tak patrzę na twój nos, to zaczynam mieć pewne wątpliwości. Jeśli choćby twoja babka była starozakonną, Neumann to odkryje. Heil Hitler!
Wyszedł, śmiejąc się cicho, a mnie znów zaczęła ogarniać panika.
Nie musiałem czekać długo. Już po chwili do środka wszedł mój oprawca w mundurze i z plikiem kartek w ręku, zamknął za sobą drzwi i bez pośpiechu siadł za biurkiem. Nie wyglądał na takiego, z którym można pożartować. Miał około pięćdziesięciu lat; wysoki, dobrze zbudowany, gładko ogolony i schludnie ostrzyżony. Jednak tym, co go wyróżniało, okazały się jasnoniebieskie oczy, z których ział chłód, brak współczucia i chęć wymierzenia sprawiedliwości. Szczerze mówiąc, rzygać mi się chciało na jego widok i przez sam fakt, że muszę się podawać za kogoś takiego jak on.
– Nazywam się Anton Neumann i… cóż, nie miałem wpływu na wybór miejsca tego spotkania. Ale jeśli wszystko się wyjaśni, szybko stąd wyjdziesz. – Mówiąc to bez większych emocji, przyglądał mi się uważnie, jakby oceniał, czy jestem tym Żydem, czy jednak nie.
– Wyjaśnijmy, co trzeba, bo zaczyna mnie już to męczyć – odparłem, udając nadąsanego.
I się zaczęło. Wiedziałem, że w końcu do tego dojdzie. Gestapowiec z kamienną twarzą zaczął wypytywać mnie o każdy szczegół z ankiety, którą wypełniałem, by zostać Volksdeutschem, powołując się na różne dokumenty, które ze sobą przyniósł. Dopytywał się między innymi, z jakiego powodu nie mieszkam w dzielnicy niemieckiej i dlaczego nie pragnę dostać się do NSDAP jako tak przykładny obywatel niemiecki. Przez większość czasu szło mi całkiem nieźle i jakoś wykręcałem się z niedopowiedzeń, tłumacząc się doskonałą niemiecczyzną, której uczyłem się pół życia. I chociaż musiałem go irytować moimi dość bezczelnymi i pewnymi siebie odpowiedziami, ten ani razu nie podniósł głosu. Niepokoiło mnie to jeszcze bardziej, niż gdyby miał na mnie wrzeszczeć.
Neumann musiał wiedzieć, że kłamię. Brakowało mu tylko niezbitych dowodów. A był z tych, którzy nie spoczną, dopóki nie osiągną celu. Dlatego męczył mnie przez blisko godzinę, by na koniec, gdy myślałem już, że mi się udało, oznajmić spokojnie:
– Nieźle ci poszło, Mayer. Faktycznie dobrze się do tego wszystkiego przygotowałeś. Sprawdzone nazwiska niemieckiej rodziny od strony ojca spod Berlina, rodowód matki z tej okolicy, polska opiekunka, która uczyła cię niemieckiego i szerzyła nazistowskie idee… A wszyscy już martwi, tak dla wygody. Kilka podrabianych dokumentów jako dowód nie wystarczy, bym ci uwierzył.
– Dlaczego uważa pan zatem, że kłamię, bo nie rozumiem? – spytałem, naprawdę bojąc się odpowiedzi. Bojąc się jego.
Neumann wstał i nachylił się nad biurkiem, patrząc mi prosto w oczy.
– Bo płynie w tobie krew żydowska, śmieciu, czy zdajesz sobie z tego sprawę, czy nie. Jeszcze dzisiaj rano zleciłem przeszukanie twojego mieszkania tak dokładnie, jak tylko to możliwe. Czekam z niecierpliwością na wyniki tego przedsięwzięcia.
Nim zdążyłem cokolwiek odpowiedzieć, do pokoju wpadł ten brzydki Niemiec, z którym miałem nieprzyjemność rozmawiać w pałacu Brühla. Nie musiałem wysilać mózgownicy, by zorientować się, że właśnie nadszedł mój koniec. Tak mnie zamroczyło, że ledwo zdołałem usłyszeć, jak woła o znalezionej bombie. To nie był koniec. Kilku SS-manów wepchnęło do pokoju wściekłych Twardego i Kasztana oraz przerażonego Zapałkę, który upadł z impetem na ziemię. Jeden z ich oprawców zawołał:
– To ci Polacy, z którymi Volksdeutsch miał dzisiaj rano kontakt. Był jeszcze czwarty, ale tak się szamotał, że go zlikwidowałem.
Pukiel… Tamten szwab, który tak szybko zmienił wartę… Jak mogliśmy być tak nieostrożni? Chciało mi się wyć z żalu i bezsilności, a wiedziałem, że wszystko dopiero się zacznie. Chyba że wykrzeszę z siebie ostatki sił i rozegram to w odpowiedni sposób…
– Dobrze. – Neumann skinął niewzruszenie głową. – Znaleźliście tam coś?
– Nic. Ale wciąż próbujemy.
Niech no tylko odkryją moją piwnicę…
– Dobrze. Przynieście trzy krzesła i przywiążcie ich mocno. Schneller!
W tym czasie Neumann siedział wygodnie za biurkiem, zapalając papierosa i niemal bez mrugnięcia patrząc mi prosto w oczy przez cały ten czas. I ja nie odrywałem od niego wzroku, z całych sił starając się nie zerknąć na dygoczącego Zapałkę. Musiałem spróbować. Dla nich.
Po chwili w pokoju zostaliśmy tylko my i jeden stojący przy drzwiach SS-man.
– Kim są te polskie szumowiny i dlaczego dziś rano się z nimi widziałeś? – spytał Neumann, a w jego tonie dało się wyczuć podniecenie. Sprawnie przeszedł na język polski.
– Nie znam ich.
Po raz pierwszy kamienną twarz gestapowca wykrzywił grymas uśmiechu. Gdy spojrzał rozbawiony w stronę SS-mana, ja na ułamek sekundy przeniosłem wzrok na moich przyjaciół, ledwo zauważalnie kiwając głową. Jeśli cokolwiek miało się udać, musieli grać razem ze mną.
– To przypadkowi Polacy, którzy po prostu stanęli na mojej drodze – kontynuowałem. – Mają pecha, że akurat przesiadywali sobie w mieszkaniu, w którym miałem coś do załatwienia.
– Ach, tak? Interessant. – Neumann wstał i podszedł do siedzącego najbliżej niego, bladego jak ściana Zapałki, który zdawał się jeszcze chudszy niż zwykle. Potem wyjął papierosa z ust i przyłożył go mocno w okolice oka chłopca. Zapałka zawył z bólu. Jeszcze głośniej od niego wrzasnął Kasztan, starszy brat. „Boże, Boże, pomóż mi wytrzymać” – modliłem się w duchu, obserwowany dokładnie przez gestapowca.
– To może ten? – spytał, a gdy wyjmował niespiesznie pałkę z szafki, powiedziałem:
– Nie zrobi to na mnie wrażenia. Niech pan robi sobie z nimi, co chce, ale nie lepiej mnie po prostu wysłuchać? Scheiße, i tak jestem już spalony i nie mam po co kłamać.
Ale SS-man nie zwracał na mnie uwagi. Wolałem umrzeć, niż patrzeć na to, co potem zrobi wyzywającemu go od niemieckich kurew Twardemu i drżącemu o brata Kasztanowi. Lecz choć płonąłem od środka i ledwo oddychałem, na zewnątrz pozostałem obojętny. W końcu gdy Neumann na chwilę przerwał, odezwałem się znudzonym tonem:
– Już pan skończył? Mogę wreszcie coś powiedzieć? Powtarzam zatem, że nie znam tych Polaków. Działam sam, odkąd pamiętam. Owszem, jestem Niemcem, ale i owszem, mam w rodzinie Żyda. Dlatego tak nienawidzę tej świni Fischera za jego decyzję w sprawie getta. To miała być moja prywatna zemsta. Planowałem go zamordować w jego własnym gabinecie, o tak, panie władzo. A tak się składa, że szedłem dzisiaj do tego mieszkania, bo miałem tam dostać potrzebną mi do realizacji planu bombę. Powiem więcej: zrobił ją zmuszony do tego przeze mnie Piotr Jeziorski, którego zlikwidował dzisiaj jeden z pańskich piesków. Czasem wstydzę się, że jestem Niemcem, wie pan?
To przykre, że tak okrutnie wykorzystałem śmierć Pukla, ale nic innego nie przychodziło mi do głowy. Wiedziałem, że Neumann mi nie wierzy. Dlatego tak wyczekiwałem powrotu tych szwabów, którzy mieli szperać w moim domu. Ale na razie przynajmniej gestapowiec przeniósł całą swoją uwagę na mnie, na następne pół godziny zapominając o moich przyjaciołach. O Zapałce, który beczał głośno, bojąc się odezwać; o Twardym, który próbował powiedzieć, że wszystkie moje słowa to kłamstwo, ale brak przednich zębów, wybitych przy wcześniejszych uderzeniach, uniemożliwiał zrozumienie go; o Kasztanie, który poznał się już na moim planie i jako jedyny siedział cicho z zamkniętymi oczami.
Po zwykłych kopniakach i ciosach w twarz, brzuch i nerki, gdy wciąż trzymałem się swojej wersji, Neumann sięgnął do półki po coś metalowego. Marzyłem, by uderzył mnie w głowę i zakończył to wszystko. Nie obchodziło mnie, że umrę jak śmieć. Chciałem tego. Jednak w tym samym momencie do pokoju wpadło dwóch Niemców, którzy spenetrowali mój dom. Ledwo co widziałem przez spuchnięte oczy, leżąc nieruchomo na ziemi i plując krwią. Ale słyszałem doskonale. I zrozumiałem, że się udało.
– Odkryliśmy piwnicę – mówił któryś – i znaleźliśmy tam ten list i dzienniczek. Ta zdradliwa gnida planowała zemstę na gubernatorze Fischerze!
– Było jeszcze to – dodał inny z przejęciem. – Gnojek jest z domu dziecka. Sprawdziliśmy to. Ponoć został znaleziony na śmietniku, porzucony przez nie wiadomo kogo. Żyd jak nic.
– Na śmietniku? – Głos Neumanna. Straszliwy głos. – Kiedy?
– Wygląda na to, że dwadzieścia dwa lata temu.
– Kiedy dokładnie?!
– W styczniu. Osiemnastego stycznia. Co jest, Neumann? Przecież to najmniej istotne…
Ten najwyraźniej wcale tak nie uważał. Natychmiast podszedł do mnie, kucnął i chwycił mnie za podbródek. Ledwo go widziałem. Zaraz potem zrobił coś dziwnego: podwinął mi koszulę i spojrzał na mój brzuch. Co go, cholera, mogło tam interesować? I nagle wszystko zrozumiałem. Przestałem na chwilę oddychać, mając wrażenie, że serce mi się zatrzymało. Od zawsze miałem tam znamię. Znamię, o którym tylko nieliczni mogli wiedzieć.
– Was für’n Scheiß…? – szepnął Neumann, a ja w tym samym momencie z szoku i obrzydzenia zwymiotowałem obficie, zrozumiawszy, kogo mam koło siebie.
Nie wiem, co się później działo. Słyszałem tylko pojedyncze słowa typu: syn pół-Żydówki i Niemca, śmieć, skurwysyn, obóz koncentracyjny. Trzy słowa, o których pomyślałem, zanim organizm zlitował się nade mną i odebrał mi przytomność, brzmiały: „Jestem synem potwora”.
Po bliżej nieokreślonym czasie obudziłem się w maleńkiej celi, ledwo wytrzymując z bólu i pragnienia. Gdy doszło do mnie, czego dowiedziałem się wcześniej, w ostatnim momencie powstrzymałem kolejny odruch wymiotny. Milion myśli kłębiło mi się w głowie przez kolejne godziny. To był koszmar. W końcu jakiś SS-man otworzył drzwi i postawił na ziemi szklankę wody. Chciałem coś powiedzieć, ale byłem tak słaby, że tylko jęknąłem cicho.
– Trafisz do obozu, zdrajco, wedle woli Neumanna – rzucił na odchodne szwab. – A wcześniej wydobędziemy z ciebie trochę informacji. Dlatego ciesz się resztkami życia.
Przez kolejną godzinę leżałem nieruchomo wśród ciemności, patrząc tępo w jedno miejsce. Marzyłem o śmierci i gorączkowo rozmyślałem, jakie mam szanse na popełnienie samobójstwa. Nie czułem ani dumy, ani spokoju, ani spełnienia. Śmierć nie ma w sobie choćby krzty szlachetności. Śmierć jest łaskawą królową bez korony. Szkoda tylko, że taką kapryśną.
W końcu on sam, diabeł we własnej osobie, wszedł do mojej celi. Miał pistolet. Zmusiłem się, by spojrzeć mu w twarz. Była pusta, pozbawiona emocji. Nawet zwierzę okazuje jakieś uczucia, przeszło mi przez głowę. On nawet nie zasługuje na miano zwierzęcia.
– Ty skurwysynu… – szepnąłem tylko, nie mogąc się zdobyć na nic więcej.
– Alexander Neumann – rzekł tamten z tym samym spokojem, z którym mnie torturował. – Tak cię nazwaliśmy. Ale nie mogłem na ciebie patrzeć, gdy dowiedziałem się, że płynie w tobie żydowska krew. Miałem cię zabić, jednak byłem jeszcze młody i słaby. Dlatego zostawiłem cię tam, licząc, że sprawa sama się rozwiąże. A tu proszę. Powinienem cię poznać po tym nosie, tym samym, który miała Anna. Jesteś wynaturzeniem. Synu.
– Nie nazywaj mnie tak! – wrzasnąłem zachrypłym głosem.
– Nie możesz żyć – kontynuował, jakby mnie nie słyszał. – Nie tylko dlatego, że jesteś częściowo Żydem. Przede wszystkim dlatego, że zdradzałeś naród niemiecki. Ciekawi mnie tylko, skąd w tobie tyle poważania dla tych podludzi, żeby chcieć posunąć się tak daleko.
– Od zawsze wiedziałem, że jedno z moich rodziców jest Żydem – kłamałem. – To był mój obowiązek, by chronić Żydów. A zabicie tej świni Fischera dobrze wróżyło.
Neumann spojrzał na mnie z zażenowaniem. Brzydził się mną, tak jak ja brzydziłem się nim. Milczeliśmy. W końcu usłyszałem dźwięk przeładowania pistoletu.
– Daruję ci to, co miałoby cię czekać w najbliższej przyszłości. Zabiję cię tu i teraz. To wszystko, co mogę dla ciebie zrobić. Chcesz jeszcze coś powiedzieć?
To smutne, jak bardzo uradowałem się na jego akt łaski. Spytałem zaraz:
– Co z tymi Polakami? Szkoda, żeby umarli na marne, skoro nic nie zrobili.
– Nic na nich nie mamy. Wypuścimy ich, przynajmniej na razie. To wszystko?
Tak, to wszystko. Zostanie po mnie tylko list w ścianie, zapowiadający nieudaną misję. Ale przynajmniej uchroniłem przyjaciół. Wszystko było tego warte.
Uśmiechnąłem się, czując lufę pistoletu przy skroni. A jednak byłem spełniony. A jednak się uspokoiłem. To nie mogło skończyć się lepiej.
Małgorzata Poręba
Redaktorka sekcji prozy
Ukończyła licencjat ze sztuki pisania, jest w trakcie studiów magisterskich z twórczego pisania i marketingu wydawniczego. Próbuje swoich sił w rymowanych bajkach dla dzieci, ale przede wszystkim zajmuje się prozą, wplatając w swoje teksty sporą dawkę poczucia humoru. W przyszłości chciałaby pisać powieści młodzieżowe z gatunku szeroko pojmowanej fantastyki (jedna taka już się tworzy). Prowadzi też poetyckie konto na Instagramie (@wierszykowniaa). W ramach hobby lubi czasem porysować.
Znajdziesz mnie w:
www.wierszykidladzieci.pl/poreba/
www.bajkowypodcast.pl/potega-wyobrazni/