Równowaga i niezwykłe zależności pomiędzy stworzeniami tak dalece od siebie odmiennymi, iż niewyuczone oko przenigdy by ich nie uznało za pokrewne, a nawet bliskie sobie – oto, co cechuje nasz świat. Nie ma przy tym chyba między stworzeniami widywanymi na ziemiach naszych przykładu bardziej przemawiającego do wyobraźni niźli salamander i drzewo kryształowe.
Wiadomym powszechnie jest, że góry ogniste budzą się, gdy Mali Bracia kończą Krótki Cykl i ustawiają się w linii – wtenczas ląd jęczy i drży, a z czarnych szczytów wylewa się gęsta, rozpalona krew ziemi. Wraz z nią z głębin na powierzchnię wypełzają dorośli salamandrowie, owi potężni władcy głębin, kryjący wrażliwe ciało pod skorupami z płynnego kamienia. Wydostawszy się, spełzają ze szczytów, szukając dogodnego miejsca – rozpadliny czy jaskini w górskim zboczu, na tyle szerokiej, by pomieściła ich wielkie cielska, a zarazem tak położonej, by nie zagrażały jej ni lawiny, ni deszcze ulewne, ni ta sama krew ziemi, która ich na powierzchnię wyniosła. Spieszyć się muszą przy tym, nim ich pancerze ostygną i stwardnieją, zamykając je na zawsze w więzieniu z czarnego obsydianu. W rzeczy samej, wędrując po górach w towarzystwie tamtejszych przewodników, wielem takich skamieniałych salamandrów ujrzał; zarazem piękny i smutny był to widok – bestie na trzydzieści i więcej kroków dłuższe, dwakroć od człowieka wyższe, zastygłe w pozach przeróżnych, błyszczące oczyma z drogocennych klejnotów, w których to niekiedy wciąż życia iskra jest widoczna. Oczu tych jednakże żaden z górali nie tknie, choćby i w nędzy żył najpodlejszej, ze strachu, ale i z szacunku do królów głębin.
Znalazłszy odpowiednie miejsce i napotkawszy tam innego przedstawiciela rodzaju swego, salamander pancerz zrzuca na podobieństwo wylinki i rozprostowawszy cielsko, nieosłonięte już teraz, drżące na chłodzie nocy, ogonem rozwidlonym trząść poczyna, w czym inne mu towarzyszą; piszę „inne”, bowiem płci tych stworzeń majestatycznych określić nie sposób i wątpliwym jest nawet, by na męskie i żeńskie się dzieliły, na podobieństwo zwierząt na powierzchni żyjących. A że rzadko się zdarza, by jeno dwóch salamandrów na siebie trafiło, a to z powodu niewielkiej miejsc odpowiednich obfitości, jako że minąć lat trzydzieści lub i więcej musi, nim w tym samym miejscu drugi raz się salamandrowie zbiorą – częściej widuje się trzech lub więcej; sam żem pewnej nocy pięć naliczył i zaprawdę powiadam, widok ów był niezapomniany, i przeklinam sam siebie, iżem podówczas ryciny nie nakreślił, świeżo przed oczyma ów obraz jeszcze mając.
Trzęsą salamandrowie tedy wielkimi ogonami i wyzwala się z nich mgiełka błyszcząca, „salamandrzym pyłem” zwana, którą wiatr unosi na wielkie dystanse, na podnóża odległych gór ognistych – jaka jest rola jego, o tem za moment opowiem.
Gdy zakończą ów rytuał przedziwny, zbliżają się salamandrowie do siebie i jeden po drugim spełzają do rozpadliny, czy też groty, obranej, stają na dwóch łap parach przednich, zadami ku górze, i splatać się ze sobą poczynają, nie na podobieństwo zwierząt się parzących, ale okręcając się jedna wokół drugiej, łącząc ze sobą substancje ciał swych, które przemieniać się zaczynają, wydłużać i szklić. Z wolna pyski ku ziemi skierowane przemieniają się w korzenie, cielska splecione – w pień, ogony zaś w górę uniesione – w gałęzie. Tak oto zasiane zostaje drzewo kryształowe, nazwane tak od materii, która je tworzy, chociaż bynajmniej nie jest to szkło skaliste zwykłe, jakie się w jaskiniach czasem napotyka, lecz kryształ żywy, przez które soki ziemi się przetaczają.
Takie oto drzewo rozwija się przez jeden cykl krótki, rosnąc i wypuszczając gałęzie nowe, na których, u początku cyklu drugiego, pojawiać się poczynają niewielkie geody, na podobieństwo owoców na drzewie uprawnym. W tym samym czasie z innego regionu wiatr przynosi pył salamandrzy, który na owe „owoce” opada i wnika w nie, tak że jarzyć się zaczynają wewnętrznym światłem. Pozostają takie przez nocy trzydzieści, a blask ich z wolna rośnie, aż jasno jak latarnie płonąć poczynają. Opadają wówczas z drzew i roztrzaskują się o skałę, a wypełzają z nich stworzenia do oparów świecącej mgły podobne, o formie bliżej nieokreślonej, wszelkiemu badaniu się opierające. Płyną one nad ziemią, aż natrafią na halę górską, ku południu wysuniętą, dobrze nasłonecznioną i pozbawioną drzew. Tam, w wybranym miejscu, wnikają w ziemię, po czym ślad pozostaje w formie gruntu, nocą się lekko jarzącego, po dniach zaś dwunastu wyrasta w tym miejscu kwiat przedziwny, o wzorach niezwykle regularnych, z pozoru delikatny i kruchy, lecz mocarny jak najszlachetniejsza kuta stal. Płatków ma on zawsze pięciokroć po tyle, ile salamandrów w drzewo kryształowe się splotło, w koronę na zewnątrz wywiniętą ułożonych, które takimi barwami się mienią, jakie oczy-klejnoty rodziców przyjmowały. Roślina owa, kwieciem królów zwana, piękna jest ponad wszelkie wyobrażenie – biada jednak temu, kto zerwać ją spróbuje, czy to do zielnika, czy też dla miłej sercu panny, albo nawet płatek czy liść oderwać spróbuje, bowiem jej dotyk parzy rozpalone żelazo i nie chroni przed nim najgrubsza nawet rękawica; nawet narzędzia hutnicze w zetknięciu z kwiatem syczeć, dymić, i rozgrzewać się poczynają, by po chwili krótkiej roztopić się i rozlać, niczym w sercu wielkiego pieca.
Kwiat taki kwitnie przez dni trzydzieści, po czym zamyka się i przemienia w owoc, orzechowi podobny, lecz o kolorze łupku. Pęka on w dzień letniego przesilenia i wysypują się zeń kryształowe istoty drobne, nieco przypominające świeżo wyklute pajączki. Rozbiegają się one na wszystkie strony, wśród traw poszukując polującej samicy pewnego węża szczególnego, piorunowcem zwanego przez górali naszych, od wzoru typowego na grzbiecie, piasek uderzeniem pioruna stopiony przypominającego. Nie byle jakiej wężycy szukają wszakże, ale takiej, która gody już odbyła, lecz nie złożyła jeszcze w gnieździe jaj, znalazłszy ją zaś, połknąć się dają i w głąb jej cielska wnikają. Co wewnątrz niego czynią, powiedzieć nie sposób, albowiem taka samica piorunowca niemal z miejsca w górę stoku pełznąć zaczyna, szukając szczeliny skalnej, przez którą w głąb ziemi wpełznąć może. Wiadomym jest jedynie, że wzory na grzbiecie jej podówczas lekkim światłem się jarzyć zaczynają i że zachowanie jej w niczym wężowego nie przypomina, bowiem pełznie wytrwale przed siebie, na przeszkody ni hałas nie zważając, drapieżniki zwykłe zaś schodzą jej z drogi, jakby lękając się tego, co w sobie niesie.
Owoc wydawszy, kwiecie królewskie więdnąć powoli poczyna, co objawia się barwy utratą i stopniowym liści kruszeniem, aż wreszcie w popiół się rozpada od podmuchu wiatru silniejszego. Gdzie popioły owe spadną, tam zaraz poczynają trawy górskie wyższe, gęstsze i soczyste bardziej rosnąć, kępy wielkie, ostrowami popielnymi zwane, tworząc. Zarośla takie miłuje wszelkiego rodzaju zwierzyna drobna, a zwłaszcza myszy górskie, ryjówki wszelakie, karłowate zające i trawoskoczki, którymi to piorunowce żywić się zwykły. Tak tedy, wężów część do własnych potrzeb naginając, troszczy się zarazem rodzaj salamandrzy, by jadła dla pozostałych nie brakło, a tem samym by większa młodych wężów obfitość wyżywić się mogła.
Powracając zasię do wężycy, pełznie ona w górę stoku, póki szczeliny w ścianie górskiej nie znajdzie, i wciskać się w nią poczyna, instynktem wiedziona; tak tedy w głębiny ziemi wniknąwszy, powraca po roku na tę samą halę, odmieniona nieomal nie do poznania. Oczy jej przemieniają się na podobieństwo bursztynu, łuski na cielsku znacznie powiększonym twardnieją i przyjmują kolor obsydianu, wzory zaś na grzbiecie rozwijają się w grzebień fosforyzujący, delikatny jak mech. Pełznie ona po zboczu skalnym, by u stóp drzewa kryształowego pojedyncze, poznaczone żyłami metali jajo złożyć, i owinięta wokół niego, żywota dokonać. Jajo owo po dniach trzech pęka, jednak co z niego się wykluwa, powiedzieć nie sposób, tak ciasno bowiem przez matkę jest owinięte, że jedynie na samym czubku pęknięcia widać, iż młode z niego zrodzone, jak obserwacje moje pokazały, od dołu wychodzi i przez skałę żywą się przetacza na podobieństwo kreta, aż dotrze do wylinek ze skały zastygłej, lata wcześniej przez salamandrów porzuconych. Wnika ono w nie i natychmiast rośnie, oplatając obsydian żyłami srebrnymi i kształtując go podle uznania swego, aż przyjmie formę z grubsza czworonożną, z czterema szponiastymi łapami z przedniej części piersi wyrastającymi, tak wielką, że całe wejście do ustronia kryształowego drzewa zablokować bez trudu może. Tak oto pasterz kryształów powstaje i odtąd drzewa strzec będzie.
Pozostaje na straży przez lat dziewięć, aż do kresu cyklu trzeciego. Drzewo w tym czasie poczyna nowe owoce rodzić, wszelkiego rodzaju kamienie szlachetne, rubiny i granaty, agaty i diamenty, szafiry i opale, topazy i beryle, i wiele innych, które cenne zastosowanie u jubilerów znajdują; jeśli chodzi o rozmiar ich, znajdują się i niewielkie jak jajko przepiórze, jak i olbrzymy niczym pięść kowala wielkie. Żywi się pasterz tymi opadłymi klejnotami, jednak nie wszystkie pożera i wiele pozostaje dla zaradnego człeka do zebrania (z rodzaju tych mniejszych głównie, których to łatwo pasterz podnieść nie może, jednakoż czasami i duża sztuka może się trafić), który wie, jak strażnika drzewa obłaskawić. Powiadają górale, że tak oto się to czyni: przynieść należy, na półmisku z kamiennej płyty wyciosanej, bryłki rudy albo sztaby metalu i w odległości strzelania z łuku od wejścia do ustronia drzewa pozostawić pod wieczór, i taką ofiarę powtarzać przez wieczory trzy, czwartego zaś podejść pod samo wejście i skłaniając się nisko, u stóp pasterza ową ucztę pozostawić. Jeśli czystego serca jest człek i nieskąpy, przepuści go pasterz i pozwoli tyle kamieni szlachetnych spod drzewa zebrać, ile mu się uda, nim Mali Bracia połowę obrotu ukończą. Co się z maruderami staje – nie wie nikt, pasterz bowiem nie rusza się ze strażnicy swojej, a nadmiernie na bogactwo łasi znikają bez krzyku ni śladu, chociaż zaklinają się górale niektórzy, że cienie popielne na pniu drzewa kryształowego widzieli w kształcie postaci ludzkich. Jeśli zaś o ofiarę z metalu chodzi, drzewa opiekun łasy jest szczególnie na mosiądz, brąz i stal hartowaną, które to stopy nie z natury, lecz z kuźni ludzkiej pochodzą; zasię nade wszystko argentan sobie ceni, na który to łasy jest straszliwie, tak że nieraz w szale i misę pożre, na której mu go podsunięto.
Wszelako w roku ostatnim trzeciego cyklu zmienia się tak drzewo, jak i pasterz; pierwsze rodzić zwykłe klejnoty przestaje i miast tego pojawia się na nim kilka geod ognistych, z zewnątrz do kamieni drogocennych dalej podobnych, jednak płonących wewnętrznym płomieniem. Opiekun zaś agresywny się staje i broni każdemu wstępu, człowiekowi czy zwierzęciu, na ofiary nie bacząc i z miejsca odganiając wymachami szponów swych potężnych. Biada zaś temu, kto byłby na tyle głupi, by owoc ognisty z drzewa kryształowego spróbował zerwać – nawet jeśli nie poparzą go soki, ni zranią krawędzie jak szkło ostre, wnet go pasterz zwęszy i tropił będzie bez ustanku, póki nie złapie i na strzępy drobne nie rozedrze, zatrzymać zaś go nie sposób, nie ima się go bowiem ni magia, ni oręż śmiertelny. Dopiero wydarłszy nieszczęsnemu złodziejaszkowi zdobycz jego – która zgasła i zmętniała w tym czasie – powraca i martwy owoc kładzie między korzeniami jego, zawodząc przy tym w tonach ledwo dla ucha ludzkiego słyszalnych pieśń tak smutną i duszę przeszywającą, że choćby i lód miał człek miast serca, płakać z miejsca niczym bóbr pocznie, boleścią przeszyty.
Nie pozostaje w tym czasie drzewo bezbronne bynajmniej, jako że odrywa na tę okazję pasterz dwie z czterech swych łap szponiastych, które to łączą się ze sobą na podobieństwo kamiennego pająka, który choć od rodzica-stwórcy mniejszy, zajadłością mu ni o krok nie ustępuje i wciąż przy tem roślejszy jest od konia. Bolesna to niewątpliwie dla strażnika drzewa odcięcie, jako że, podług świadków relacji, jęki i skowyty ciche przy tym dobywa z siebie, kikuty ramion zaś opatulone blisko ciała trzyma, by ich nie podrażnić. Kiedy zaś z łowów na złodziejaszka bezczelnego, a durnego powraca, rozpada się pająk-wartownik ponownie na dwie łapy szponiaste, które na powrót z ramionami obrońcy drzewa się sczepiają, przy czym w miejscu złączenia widoczny ślad pozostaje i wydaje się później gigant kamienny z mniejszą wprawą nimi operować.
I tak oto, gdy cykl trzeci w czwarty przejdzie i z nieba pył salamandrzy zacznie opadać, rozbłyskują oto jasno owoce ogniste i zdają się ściągać ową mgiełkę błyszczącą, tak że wiruje ona wokół ich serc i na całej powierzchni równomiernie się osadza, tak gęsto, że w końcu blask przyćmi, i tylko ledwo widoczny poblask żaru pozostaje. Taki oto klejnot nowy jest po nocach kilku delikatnie, z czułością niemal przez gałęzie drzewa nagle ożywione, na ziemię opuszczany, gdzie pasterz podnosi go i umieszcza wraz z pozostałymi w jamie, która się u podstawy pnia pojawiła. Gdy ostatni z owoców tam trafi, zasklepia się ona płynnym kryształem na podobieństwo żywicy, i taka pozostaje przez dni sto i dwadzieścia, przez który to czas skrzyżowane konary bronią dostępu, a opiekun drzewa ni na krok nie odstępuje. Gdy zaś ten czas końca dobiegnie, ze środka świeżo wykluci, nadzy salamandrowie wypełzają, nie więksi od ledwie co zrodzonego kocięcia. Bierze je wówczas pasterz w łapy na podobieństwo kołyski splecione, do piersi przytula i na szczyt góry ognistej wspinać się poczyna, by zstąpić w ziemi głębiny ogniste; co się z nim dzieje, nie wie nikt, albowiem na powierzchnię już nigdy nie powraca.
Drzewo zaś, pozostawione same sobie, jeszcze przez rok albo dwa klejnoty zwykłe wydaje, lecz spękane i jakości pośledniej, nim wreszcie zastyga i ginie, w martwy kryształ się obracając, który silniejszym ciosem skruszyć można, szczelinami bowiem wewnątrz większymi i mniejszymi jest naznaczony; górale niektórzy co większe kawałki w ten sposób otrzymane oprawiają w drewno i przedziwne instrumenty muzyczne tworzą, które z siebie dziwnie niepokojące, piskliwe tony wydają. Jeśli zaś korona odłupana zostanie, chętnie gnieżdżą się w szczelinach owych kolonie biegaczy skalnych, o ile dostateczna ilość światła dziennego do ustronia drzewa wpada; żuki owe drobne a liczne wielki przysmak dla ryjówek i trawoskoczków stanowią i też licznej innej górskiej zwierzyny drobnej są pożywieniem. Zaraz pożyteczne są owady owe, jako że kryształ martwy, po drzewie pozostały, z wolna rozkruszają i przemieniają wydzielinami swoimi w papkę gęstą, która po zmieszaniu z wodą i wysuszeniu solidną zaprawę daje, mocną jak glina utwardzona; wiele tedy zwierząt, naziemnych czy skrzydlatych, korzysta z tego, rozkradając co starsze kolonie po kawałku, by materią ową gniazda swe umocnić.
Wszystko to żem na własne oczy widział, bądź też usłyszał od innych ludzi uczonych i doświadczonych w sprawach salamandrów, którzy prawdziwość relacji swych nieraz w pismach innych i opowieściach potwierdzili, i to, co żem widział i słyszał, zapisuję na przyszłych pokoleń pożytek, ni słowa nie przekręciwszy, za co własnym dobrym imieniem ręczę. Boleję jedynie nad tem, iże do bibliotek jaskiniowego ludu wstępu nie mam, z uczonymi pośród nich słowa zamienić nie mogłem, obeznani są oni niewątpliwie bowiem w sprawach istot z głębin ognistych o wiele bardziej od nas, na powierzchni żyjących. Skryci są oni jednakoż niezwykle, jeśli o sekrety ziemi chodzi, a progu ich świątyń-bibliotek żaden obcy, co nie z ich krwi jest, nie przekroczy, choćby i największym ludu przyjacielem był i dobroczyńcą.
To napisawszy, przytoczyć pragnę następnie przesądy i przysłowia ludowe, którem zebrał w trakcie mej podróży, a które salamandrów się tyczą, na pożytek pokoleń przyszłych, a i ku ciekawości Czytelników dzieła niniejszego zaspokojeniu.
Z powiedzeń i przysłów:
Powiadają górale powszechnie: pasterzowy apetyt, gdy się kto zajada bez opamiętania słodyczem.
Mówi się też: parzący jak kwiecie, o człowieku pozornie spokojnym i cichym, co przy poznaniu bliższym awanturnikiem i hultajem, od najmniejszej błahostki pianę z pyska toczącym, się okazuje; zwłaszcza o mężu świeżo ożenionym albo żonie ledwie wydanej, która po ślubie nagle postawę zmienia i współmałżonka humorami dręczyć zaczyna.
Kryształowym drzewem zwykło się na kresach zachodnich nazywać matki, które dzieci same piękne, a zaradne na świat wydały. Z kolei w Porębie i siołach okolicznych mówią tak na rzemieślników zdolnych, co nie partaczą i najmniejszy, i najbłahszy wihajster z mistrzowską precyzją i artyzmem wykonują.
Piorunowcówną zwana jest panna, która przejezdnemu zwieść się da kawalerowi i ucieka z nim z domu w strony dalekie, po czym powraca z brzuchem brzemiennym, częstokroć sponiewierana i w łachmanach; zwłaszcza o takiej, co w połogu umarła, bękarta na świat wydając.
Bękarta takiego piorunowcowym nasieniem się nazywa, i jak węża jadowitego od domu rodzinnego matki odgania, gdy tylko, od piersi odstawiony, samodzielnie jeść, chodzić i pracować jest w stanie.
Sieroty takie często na obrzeżach wsi się spotyka, gdzie gnieżdżą się w szałasach nędznych; najpodlejszych one prac się chwytają, za grosz marny i kromkę chleba czerstwego, byleby przy życiu się utrzymać.
Od tej przyczyny piorunowcowcem przezywa się pachołka najemnego, co gotowy za gorszą płacę robić i przez to ceny psuć.
Groszem piorunowcowym zaś zwie się zapłatę nędzną, co gospodarz ledwie z siebie wydusza, pod pozorem iże dobrze wykonana robota spartaczona została.
Skąpcowi takiemu często się od tej przyczyny węża białego wapnem na drzwiach domostwa albo stodoły po nocy maluje, by hańbę jego przed całą wsią ukazać.
Wolni żołdacy nasi na granicy północnej, co po górskich wsiach werbują, częstokroć na kurtkach piorunowce także mają wyszyte, jako że oficerowie ich często właśnie bękartami wysoko urodzonych panów bywają, a i szeregowe wojsko przeważnie z piorunowcowego nasienia się składa.
Pasterkami zwie się czasem w Sarnisku i okolicach lochy tamtejsze, jako że łagodne nadzwyczaj, jak na rodzaj dziczy, są na ogół, ale gdy warchlaki prowadzą, zajadłe jak wściekłe psy się stają, gdy kto je w lesie napotka.
W siołach Porębę okalających zwykło się mówić o drewnie, iże spróchniałe albo słabe jak kryształ stary.
„Człek nie pasterz, rąk na powrót nie przyprawi”, mawiają drwale i tracze w górach osiedli.
„Piorunowcowica byle co łykała, biedy sobie napytała” – tak góralki dziatwę przestrzegają, by byle czego do gęby nie wkładały, zwłaszcza przez nieznajomych rozdanego.
„Kto łasy na klejnoty, ten prędko zemrze od głupoty” – o ludziach chciwych, łapczywych, co żądz swoich na wodzy nie trzymają.
„Gdy miast robić, człek się kłóci, wnet w kamień się obróci” – o ludziach kłótliwych i niesfornych, co miast we wspólnym trudzie pracować, o drobnostkę najmniejszą awanturę czynią i starszych się słuchać nie chcą. Szybko człowiek taki osamotniony na wsi pozostaje, gdy się sąsiedzi i rodzina od niego odetną, i samotny znój go czeka, a to z tej przyczyny, że w trudach życia góralskiego częstokroć jeno serdeczność, zgoda i pomoc wzajemna sprawić jest w stanie, że trudny okres głodu, nieurodzaju, śnieżyc albo gór ognistych eksplozji przetrwa osada. Ludzie, co się temu podporządkować nie umieją, mrą szybko, zapomnieni, albo uciekają innego sobie miejsca szukać, co na jedno dla ich sąsiadów dawnych wychodzi.
Z przesądów:
Mawiają, że jak nie umie żona młoda dziecka począć, ma męża na ostrów popielny zabrać nocą i tam się z nim pokładać wśród traw; zarzekają się stare baby, iż jest to sposób niezawodny, by się kobieta ciężarną stała.
Z kolei winna się panna albo mężatka salamandrzego pyłu wystrzegać, bo jeśli na niej osiądzie – niezawodnie tedy dziecko niechciane urodzi, męża nie mając.
W Porębie przeciwnie – na którą salamandrzy pył opadnie, ta nie tylko małżeńskiego szczęścia zazna, ale i piękne, zdrowe dzieci urodzi; tedy na wydaniu panny w czasie, kiedy salamandrowie wypełzają, częstokroć całe noce wokół domu chodzą, a co odważniejsze i w grupach poza wsi granice się udają, by na łut szczęścia i powiew takiego pyłu, na włosach albo ubraniu osiadłego, liczyć.
W Sarnisku przesąd panuje, że kobieta, a zwłaszcza ciężarna, nie powinna w domu przebywać, gdy szykowana jest uczta dla pasterza, a to z tej przyczyny, że jeśli męża dotknie, misy kamiennej albo któregoś z metali nań danego, tedy ślad swój na nim pozostawi, który na całą ofiarę się rozleje; i jeśli taki dar zje pasterz, esencji owej kobiecej fragment pożre również, a wówczas choroba na nią zstąpi, gorączka albo apopleksja, a jeśli przy nadziei była – poroni niezawodnie albo dziecię martwe urodzi.
Wierzą też górale, że komu pierwszym ciosem się taki fragment kryształowego drzewa uschłego ukruszyć uda, by się bez przeszkód na instrument nadał, temu szczęście przez rok, miesiąc i dzień będzie sprzyjać. I odwrotnie, kto mimo prób rozlicznych takiego kawałka ukruszyć nie zdoła, tego pech na przez ten sam czas prześladować będzie.
Wierzą w siole Leśny Zdrój dziewczęta młode, iże papka z roju biegaczy, na twarzy na noc rozściełana, skórę wygładzi, piegi zakryje i lico kraśniejszym uczyni.
Dla efektu tego samego w Porębie mieszają klejnoty najmniejsze, z drzewa kryształowego na proszek skruszone z mlekiem owczym, papką z liści jeżyn i miodem.
Przestrzegają mężów młodych, by okna i drzwi w noce letnie zawarte zostawiali mimo upału, by pajączków z kwiecia królewskiego młoda żona przez sen nie połknęła, co ma tym skutkować, iż nie swoje, chorowite albo zniekształcone dziecię urodzi.
Mówią, że szeptuchy stare, by płody spędzać, pył salamandrzy z krwią miesięczną ciężarnej mieszają, uprzednio w fiolki starannie zebraną.
I mówią jeszcze, że szeptuchy specjalnie popioły z kwiecia królewskiego zbierają, i jak kto się im przypodoba, temu po nocach rozsypują na polu, by plony miał obfite. A jak zagniewane na kogoś są, to nawet jak prosić przyjdzie i zapłatę da, popiół z pieca własnego, z moczem kozim zmieszany, rozsieją miast tego, tak że uprawy jego liche wzejdą.
Mówią wreszcie, że szeptuchy po sto i więcej lat żyją, bo zjadają owoce ogniste z drzewa kryształowego, które im pasterz przynosi raz na lat dwadzieścia. A zębów tedy nie mają, bo łamią je sobie na kamieniu twardym, gdy pożerają go łapczywie. Bzdura jest to wierutna i dla każdego oczywista, kto choć trochę z obyczajami rodzaju salamandrzego jest obeznany, jednakoż nieraz lud zdaje się wierzyć w to szczerze i niejedna babka wiedząca została na śmierć pod drzewo w czas owocowania rzucona, ze strachu czystego, by się pasterz rozgniewany i za tych, co z nią w komitywie przestawali, nie wziął. Prowodyrem takiego linczu jest zazwyczaj, co godne uwagi się wydaje, pomniejszy wielmoża jakiś, pan na włościach albo inny starosta, co urazę tajoną z jakiegoś powodu do szeptuchy żywi.
Co się zaś samych pasterzy tyczy, jeden jeno przesąd godny odnotowania się wydaje – wierzą po wsiach górskich, że serce człowiecze przejrzeć potrafi na wskroś i zaraz człowieka złem przesiąkniętego rozpozna. Tedy gdy sąd jest urządzany, a wina oskarżonego niepewna się wydaje, nakazuje naczelnik sioła, by próba salamandrza dokonana została. Tedy gdy czas nadejdzie (na co nieraz i cały mniejszy cykl czekać trzeba, kiedy to sądzony, na wpół niewolny, we władaniu naczelnika pozostaje), składa ofiarę dla pasterza domniemany przestępca, podle podanego wcześniej przepisu, i jeśli cztery razy przyjęta ona zostanie, wolnym od zarzutu ogłoszony zostaje. Jeśli zaś strażnik drzewa któregoś z trzech pierwszych darów nie przyjmie, tedy wina udowodniona zostaje i kara stosowna wymierzona. Przy czwartym zaś ofiarowaniu, gdzie wedle mądrości ludowej największe zbrodnie się ujawniają, sam pasterz, jeśli dar odrzuci, wyrok na łotrze wykonuje, śmierć mu zsyłając szybką, acz krwawą. Imiona takich, co w ten sposób kres znaleźli, wymazywane są z pamięci, szczątki ich zaś na miejscu zostają, aż zgniją albo ich padlinożercy nie rozwleką, wierzą bowiem górale, iże los taki tylko morderców, krzywoprzysięzców, gwałcicieli i inne szumowiny najpodlejsze spotyka.
Ze Słownika Wielkiego Wszelkiego Stworzenia albo Wszelkich stworzeń znanych, wielkich i małych, które do świata naszego należą, tak do powierzchni, jak i głębin, Księgi Pierwszej z Ośmiu, Tomu Wtórego Świata Znanego Opisania, piórem N.N. poczynionego, mędrca uczonego, docenta Akademii Większej, podróżnika i badacza, który anonimowym pozostać woli, nie przez strach przed zawiścią ludzką, lecz wierząc szczerze, iż dla dzieła tak wielkiego i znaczącego osoba autora znaczenia nie ma najmniejszego, zasię odrywać będzie jeno Czytelnika od wiedzy na tych kartach zgromadzonej, która to opis stanowi bezstronny i wierny tego, co zebrane w trakcie rozlicznych podróży i studiów długich zostało – fragment salamanderom poświęcony.
Piotr Krzywicki – lat 27, absolwent sztuki pisania, student ISM-u. Miłośnik fantastyki i diabłów tasmańskich, zainteresowany teorią krytyczną i filozofią współczesną. Równie łapczywy w lekturze, co jego ulubione zwierzę w jedzeniu. Okazjonalnie streamuje na Twitchu, można go również spotkać na łowach w katowickich antykwariatach.