Supermarket w Kalifornii

Zgubiłem się po drodze z ciemnego lasu, znaczy nie ciemnego od początku, bo przecież to by było bardzo straszne, bo gdy wchodziłem na ścieżkę, to las był jeszcze dojrzałą pomarańczą z domieszką niedojrzałej cytryny, był brązową korą o barwie wilgoci. Był mchem. Był niebem brzydkim, ale czytelnym jak Twoje powieści. Mój las pachniał ściółką i trupami wiewiórek, trupkami płochliwych zajączków, trupkami jeży i trupkami dzieci jeży, jesienią i zeszłą wiosną, niósł obietnicę listopada, ale obiecywał na tyle cicho, że jeszcze mogłem to znieść. Włóczyłem się, moczyłem czubki butów i łamałem badyle. Znów myślałem o Tobie.
Zmarzłem i zgłodniałem, bo byłem żywy.
Nie był to głód ten z kategorii zwyczajnych, to był też głód czucia, bo czułem się nijaki i pusty. Było już ciemno naprawdę i nie świecił nade mną księżyc, a nawet jeśli, to przy marketowym neonie i jego ostrym blasku, jego mefedronie dla oczu przyswajanej drogą tęczówkową, wydawałby się straszliwie mały. Tak przypuszczam, bo przecież go nie widziałem. Zapuściłem się między alejki. Czułem, że czekasz.
Cóż to były za alejki! Małe wiejskie targi, trwał festiwal chleba i chlebnych warkoczy, drewniane rusztowania zdobiły ząbki czosnku, przezornie oddalone od wampirzych masek przeznaczonych na późny październik, bo trwał też festiwal strzyg, duchów z prześcieradeł i wampirów tolerujących jarzeniówki. Jakie piękne stosy owoców! Spójrz, zawołałem, bo chciałem żebyś zobaczył brzoskwinie i polskie jabłka wszystkich odmian. Ty jednak grzebałeś wśród mięs, a ja, w kontakcie z pomnikiem ze zniczy, znowu straszliwie bałem się zimnych miesięcy.
Twój las pachniał sam nie wiem czym, chyba buczeniem lodówki, chyba środkami na mole. Pachniał jak puszka pomidorów z fasolką (nieśmiały pop-art) i trupy kurczątek płci męskiej zmielonych na drobno, trupy indyków, trupy fioletowych krówek z opakowań czekolady, zglazurowane trupy mrożonych ryb. Po ile maszynki usuwające niechciane owłosienie, po ile rajstopy maskujące skaleczenia, po ile melony z plastiku z naklejką BIO? Było to wszystko całkiem przykre, więc skupiłem się na sobie, i dało to gówno. Zmarzłem, powiedziałem i narzuciłem Ci swoją wolę. Nie próbowałem, tak mam.

– Co tu robi Sylvia Plath z Mironem Białoszewskim?
– Przecież szukają pieca, głuptasie.
Dziękuję, że to powiedziałeś, to było strasznie czułe, choć przecież jestem bardzo mądry. Dziękuję, że zrobiłeś to przy drzewkach choinkowych i wśród migoczących lampek, to było strasznie romantyczne i nie odbiorą mi tego nawet głośne komunikaty. Za godzinę zamykają, musimy trzymać się z dala od kas, tak, tak, znowu się rządzę. Allenie, czy zdążysz mnie jeszcze pocałować?

Supermarket w Kalifornii – Allen Ginsberg

Myślę o tobie dziś wieczór, Whitmanie, gdy z bólem głowy schodzę
bocznymi uliczkami wśród drzew, świadomy siebie patrząc w pełny księżyc.

Z mym głodnym zmęczeniem, poszukując wizji odwiedziłem rozjarzony
neonami supermarket owocowy, marząc o twych wyliczeniach!

Cóż za brzoskwinie i półcienie! Całe rodziny na wieczornych zakupach!
Przejścia pełne małżonków! Żony w avocado, dzieci w tomatach! – a ty,
Gardo Lorco, co robiłeś przy melonach?

Widziałem cię, Whitmanie, bezdzietny, samotny stary szperaczu, jak
grzebiesz wśród mięs w chłodziarce popatrując na chłopców z obsługi.
Słyszałem, jak pytasz ich: Kto zabił kotlety wieprzowe? Po ile ananasy?
Jesteś moim Aniołem?

Błądziłem za tobą wśród wspaniałych Stosów puszek, a za mną szedł w
mej wyobraźni sklepowy detektyw.

W naszym samotniczym rojeniu przebyliśmy- razem otwarte korytarze
próbując karczochów i wszystkich tych mrożonych przysmaków, ale
trzymając się z dala od kasy.

Dokąd pójdziemy, Whitmanie? Za godzinę zamykają. Jaki kierunek
wskaże twa broda?

(Dotykam twojej książki i myślę o naszej odysei w supermarkecie i
doznaję uczucia absurdu).

Czy będziemy całą noc spacerować pustymi ulicami? Drzewa stoją cień w
cień, światła w domach wygaszone, będziemy obaj samotni.

Czy będziemy marząc o straconej Ameryce miłości przechodzić obok
błękitnych aut przed domami w kierunku naszej cichej chaty?

Ach, drogi ojcze, siwobrody staruszku, samotny stary nauczycielu odwagi,
jaką ty miałeś Amerykę, gdy Charon opuścił trap swego promu, a ty
wyszedłeś na zakopcony brzeg i stałeś patrząc, jak znika łódź wśród
czarnych wód Lety?


Laura Janoszek (on/jego)

Redaktor sekcji poezji

Studiuje, bo lubi. Coś tam zapisuje, tzn. tworzy (podobno), bo musi, już trudno. Proza, poezja, byleby pozbyć się słów, żeby dać upust emocjom, żeby ujarzmić swoje małe, anarchistyczne „ja”. Kiedy akurat ma wewnątrz spokojnie, to łapie na policzki lipcowe słońce, uśmiecha się do przypadkowych piesków i organizuje przebierane imprezy.

Gościnnie wystąpił Allen Ginsberg.