Rozlew

Sądzę, że od dłuższego już czasu mogę określać się mianem stałego klienta bistro „Pod konewką”. Od około 538 dni i 3 godzin przychodzę tu jeść śniadania. Podczas gdy moi rówieśnicy ledwo wiążą koniec z końcem i udają, że smakują im pochłaniane tony jajek z na wpół prawdziwym boczkiem, ja przychodzę codziennie na śniadanka do tej małej, uroczej knajpeczki. Owszem, nie byłoby mnie pewnie na to stać, gdyby nie spadek ojca, ale czemu miałbym nie skorzystać? Koledzy mówią, że lepiej byłoby wydać to na papiery wartościowe, kryptowaluty czy inne akcje, jednakowoż ja ani na cyferkach się nie znam, ani nie chcę się znać. A tatusiowi na pewno nie przeszkadza to, że dobrze sobie pojem przed wyjściem do żmudnej roboty.

Tak jak każdego dnia, otwieram spokojnie drzwi lokalu zlokalizowanego przy rynku. Nie przestępując jeszcze nawet progu, już jestem w stanie poczuć cudowne zapachy, usłyszeć gwar  ludzi („dzień dobry, proszę pana”) oraz ujrzeć tak dobrze znane mi twarze personelu „Pod konewką”. Ciekawskie oczy odprowadzają mnie aż do kwadratowego stolika. Pewnie zastanawiają się, co takiego dziś raczę spróbować, lecz prawdę mówiąc – sam tego nie wiem. Każdy nowy dzień to niespodzianka, splot różnych nici przeznaczenia, które akurat o tej konkretnej godzinie wiążą się w supełek. Nie przewiduję tego, na co akurat będę mieć chrapkę. Wolę, by to ochota mnie opętała. Wolę, jak wirtuoz wybierania pozycji w menu, żywiołowo zamówić jakieś danie.

Ledwo usiadłem, gdy ujrzałem nad sobą faliste wąsiki menadżera tegoż przybytku.

– Od dziś mamy nową kelnerkę. Zaraz przyjdzie pana obsłużyć – mówi mi ten niski człowieczek.

Kiwam głową i zabieram się za przeglądanie menu. Ktoś mógłby rzec, że te dwie kartki to moja Biblia, moja Tora, moje abecadło czy tabliczka mnożenia. I zapewne miałby rację. Pomimo tego, że znam je na pamięć (piąta pozycja to smażone oczy ośmiornicy, a siedemnasta to bezy aloesowe), to z wielką chęcią je przeglądam. Jest to czysta satysfakcja. Czysta ekstaza. Delektuję się każdą literką oraz każdym zdaniem nie mniej niż samym spożyciem posiłku. Pomidorki panierowanie czy owsianka jajeczna? Jabłko w majonezie czy wędzone wodorosty? Bobeczki marcepanowe czy…

– Czy jest pan może jaroszem? – Nowo przybyła kelnerka przeszkadza mi. Odklejam oczy i co widzę? Drobną szatynkę ze śnieżnobiałym, schludnie wyglądającym kołnierzykiem. Ohyda.

– Nie, czemu bym miał być? – odpowiadam, tak grzecznie, jak tylko mogę. Staram się być kulturalny, nawet gdy ktoś mi przerywa w mojej codziennej rutynie. Udaję jednak niewzruszonego. Takim nie wolno dać poznać, że jest się nie w sosie. Wymieniamy grzeczności, ostatecznie zamawiam swoje przepyszne, wyjątkowe śniadanie (gofr w sosie własnym oraz filiżanka czarnej herbaty z dwoma i pół łyżeczkami miodu) i ona odchodzi. Mnie pozostało jedynie czekać. Ale już wiem, że nie będzie to tak dobre śniadanie jak zazwyczaj. Wszystko przez nią. Przez tę nową kelnerkę. Jej nowość mnie wnerwia. Jej młodość mnie irytuje. I do tego ten głos, taki… kelnerski…  Po co ona w ogóle się tutaj pokazuje?

Muszę jakoś zabić czas. Inni wkoło mają kogoś, mają z kim porozmawiać. A mi zostałem tylko ja sam. Biorę więc znów w dłonie pozostawioną kartę i przeglądam. Jestem bez osobowości, totalnie nieprzyprawiony. Coś robić więc muszę. Kopytka na smalcu, kluski na głębokim oleju – czytam sam do siebie. Tak naprawdę staram się tylko uspokoić. Tak, tamta kelnerzyna wyprowadziła mnie z równowagi. I tylko czytając, mogę znów się zrelaksować. Sos katowicki, frytki katalońskie, bataty z małżami…

– Coś jeszcze pan domawia? – I znowu ona, ta szatyneczka, i jej czyściutki, bielutki, skromniutki kołnierzyk. Uśmiecha się, pytając. Widać doskonale jej dołeczki oraz piegi. Ale mnie to nie bawi, mnie to nie cieszy, mnie to nawet nie obchodzi.

– Ty wywłoko, ty lafiryndo, ty babo bezrozumna! – krzyczę ja, a ta tylko wgapia się we mnie. Jej uśmiech rzednie, jej dołeczki znikają, a mnie nadal nie przechodzi. Biorę więc moją herbatę, na którą miałem taką ochotę, i wylewam zawartość filiżanki na jej oczęta tak skromnie umalowane. – Ty kurwa wiesz, że jestem pacyfistą? Wierzę w pokój, ty szmato!

Dzierżąc elegancki nóż w mej dłoni, zaczynam wydzierać jej kawałki skóry, centymetr po centymetrze. Przynajmniej tak mi się wydaje. Gdy się wkurzam, to tracę kontrolę. Po dziesięciu minutach już nie żyje. Zabiłem tę kelnerkę. Wybiegam szybko z restauracji przez te same zielone drzwi. Nikt nic nie mówi, nawet zwykłego „do widzenia” nie usłyszałem. Menadżer i jego wąsiska są w stanie jakiegoś osłupienia. Najwyraźniej okropny brak manier mnie spotkał, ot co. Jednakże ja wcale, ale to wcale, nie mam czasu na przemyślenia. Toć nie przepadam za krzywdzeniem istot żywych, ale tamta dziewczyneczka sama się o to prosiła. Niestety dla mnie, cały ranek będę musiał umierać z głodu. Cóż to za żywot drobnego mieszczaństwa!


Kuba Paczula – student polonistyki. Przeciwnik granic oraz ograniczeń. Wielki misz-masz wszystkiego, co podziwia. No i po prostu – Paczula. Do największych idoli należą: Marina, Dorota Masłowska oraz Marisa Kirisame.