Chałupa z G.

Pamiętam jeszcze czas, w którym nie byłam pusta. Kilka dobrze znanych par kroków chodziło wytartą przez codzienność ścieżką. Kilka par rąk zostawiało ślady na pobielonych ścianach i futrynach drzwi, gdy brudnymi od pracy palcami dotykało mnie od środka. Kilka głosów, kilka rytmów serc, kilka znanych mi gestów i wzdrygnięć, które wtarły się jak ślady w moje wnętrze.

Nie zawsze były te same. Czas je zabierał, jedne szybciej, inne później. Nie wszystkie odchodziły na zawsze. Część z nich rozpoznawałam z błogą czułością, gdy w odświętnym obuwiu przekraczały me drzwi, witając się bardziej powściągliwie, niż by się chciało, z tymi, którzy zostali. Ostatni krok innych w moim wnętrzu był zapożyczany. Cztery pary stóp użyczały im swoich, by ostatni raz przekroczyć próg, którego już nigdy więcej miały nie dotknąć.

Oczywiście, najbardziej kochałam te niezdarne. Drobne, szybkie, pełne potknięć i podpierania się rękoma. Kiedy gasły, gasły podwójnie. Wraz z ich cichnięciem znikały ostatnie tchnienia lekkości w tych, które nosiłam już w sobie latami. Naturalnie, część z nich nigdy mnie nie opuszczała. Od niezdarności zaledwie uderzenie zegara dzieliło je,by zmieniły się w sprężyste, pełne energii, mocno stąpające. A potem w te zmęczone i spracowane. Wycierały ślady na moich wnętrznościach, obdzierając je gdzieniegdzie. Nosiłam je w sobie i pielęgnowałam, czekając na każdy powrót z drżeniem.

Aż w końcu nie wrócili.

Nie byłam sama. Dłonie, głowy, ręce i serca zadbały dobrze o to, żeby mnie wypełnić. Każdy kąt pełen był jeszcze ech śmiechu i płaczu. Zostawili mi większość tego, co każdy z nich wniósł ze swoim przyjściem. A znikali niepozornie. Nie zauważałam. Nawet nie chciałam widzieć. Gdzieś kąt oka dostrzegał, jak jedną z nas obdzierają, jak niknie. Gdzieś do uszu dobiegały jeszcze skrzypiące deski, które ktoś przenosił, ktoś rąbał, ktoś palił. Chyba słyszałam, jak strzelają w płomieniach nowych pieców, tych, które postawiono w nowych nas. Jak na dłoni wyrastały mi nowe, lepsze, podobno przyjaźniejsze do życia. Ale ja ich nie widziałam. Widziałam tylko to nieco zaniedbane klepisko, po którym w końcu wciąż ktoś chodził. Drobne gesty czułości. I nie zauważyłam, że już nie pasuję.

Czy cisza trwała długo? Nie wiem. Ja jej nie słyszałam. Wciąż z pamięci odtwarzałam dźwięki, które niegdyś mnie wypełniały. Niekiedy tylko odgłosy z zewnątrz wyrywały mnie na chwilę. Stukot, trzask, łoskot. Bardziej niż głosów brakowało mi rąk i to za nimi tęskniłam. Za gestem przynależności, który objąłby moje wnętrze. Och, jak bardzo nieświadoma byłam wtedy jeszcze, że już za chwilę przyjdą i takie, i spełnią moje tęsknoty. Ale już nie tak, jakbym chciała.

Pojawiła się jedna, druga, trzecia para nóg. Przemierzały moje wnętrze dotykając go gdzieniegdzie i czułam, jak oczy ich ślizgają się po mojej powłoce. Nie przerywały letargu, w którym tkwiłam. Mówiły coś między sobą, ale nie do mnie. A potem zaczęły mnie rozbierać. Drobne drżenie serca, które poczułam z początku, okazało się złudne. Nie, daleko było temu do kiedyś mi znanego dotyku pełnego miłości. Pociągnięć pędzlem, uderzeniem młotka, wypełnieniem braków. Brak stał się tym, do czego mnie doprowadzono. Zachłanne palce część po części zagarniały mnie tak, że nie wiedziałam już, czy to jeszcze ja, czy już tylko milion rozerwanych kawałków, które ktoś wydarł. Znikałam, tak jak te inne wokół mnie, których zniknięcia wcześniej nie zauważyłam. I wydarto mnie ziemi.

Nie chciałam wracać. Wiłam się i wrzeszczałam, kiedy składali mnie na powrót. Uzupełniali mnie na nowo, naprawiały mnie obce, zimne ręce. Grzebali w moim wnętrzu i wszędzie słyszałam tylko poprawimy, zabezpieczymy, zrekonstruujemy. Choć znałam ciało, które mi dali, to wydawało mi się ono obce. Nie umiałam nim ruszać, a tchnienie, które kiedyś mnie wypełniało, zamieniło się w zimny przeciąg. Wnieśli we mnie, w swoich ciężkich buciorach, ciężkie meble i przygnietli w tym nowym miejscu, przygnieżdżając do obcej ziemi. Paliła. Na koniec twarda stal naznaczyła mnie: „Chałupa z G. 1886 rok”.

Na stołach ustawiono zastawę, z której nikt nigdy nie miał zjeść. Łóżka zaścielono pierzyną, w której nikt nigdy nie miał spocząć. Na ścianach powieszono obrazy, do których nikt nigdy nie miał się modlić. I stałam się muzeum. Jeśli wcześniej myślałam, że do ziemi przygniotło mnie to, co wewnątrz mnie wsadzili, to nie wiedziałam, że jeszcze nie ten ciężar odebrał mi oddech. Dopiero setki obcych kroków to zrobiły. Każdy kolejny z nich był niczym cios w splot słoneczny, który sprawia, że nie możesz zaczerpnąć powietrza. Dusiłam się i wyłam wewnętrznie. Czasem któreś z nich przypominały te, które kiedyś mnie wypełniały. Może to dzieci ich dzieci, a może tylko łudziłam się, nie mogąc skonać. Ich spojrzenia i dotyk były jedynymi momentami, gdy wynurzałam się na powierzchnię i mogłam zaczerpnąć tchu.

I trwałam tak. Przygnieciona ich ciężarem, obdarta przez ich wzrok, który czasem pochłaniał mnie lubieżnie, a czasem tylko znudzony zatrzymywał się na etykiecie, którą mi przybili. Słyszałam jak mówią do siebie:

– Jak dobrze, że się ostała i ją przenieśli. Tutaj będzie bezpieczna na zawsze.

Wtedy nieme łkanie wypełniało me wnętrze, a oni wzdrygali się, łażąc we mnie, sądząc, że to tylko zimno ciągnące od nieogrzewanej od lat posadzki.


Magdalena Matuszny – studentka polonistyki Uniwersytetu Śląskiego. Miłośniczka Śląska Cieszyńskiego, zafascynowana czeską kulturą i mentalnością. Kociara z uporem szukająca pięknych chwil w szarej codzienności.