O mokrym psie

Wychodzę z budynku wcześniej niż zazwyczaj, ale zazwyczaj to nie dzisiaj – dzisiaj mam na sobie twoje kolczyki i ogoliłam nogi i wszystko jest nie tak, jak powinno, ale to nic, powtarzam, to nic i wyciągam zapalniczkę – mam ich kilka – wśród nich taką z wizerunkiem półnagiej kobiety i taką z kurą przed komputerem stacjonarnym z podpisem home office i używałaś ich ode mnie na zmianę więc trzymam je obie. Kiedy cię zobaczę, chcę zacząć od tego, że jest zdecydowanie za zimno na rajstopy, że uwiera mnie lewy but, i że wcale nie sprawia mi tak wielkiej (jak to nieraz deklaruję) przyjemności skręcanie tytoniu z marketu – że wolę kraść twoje papierosy z miękkiej paczki od których mam suchy język i podniebienie, ale później myślę, że nie muszę o tym mówić – czasem wydaje mi się, że wiesz już wszystko, więc kiedy się spotkamy spróbuję milczeć.

Pamiętam, gdzie czekasz i znam to miejsce, nie podawaj adresu, nie myśl, że się nie odnajdę, że zapomniałam. To jest tak – najpierw idę wzdłuż Grodzkiej – jest tłoczno i depczę komuś po piętach a ktoś depcze mi po piętach – nie będę mówić przepraszam, myślę: nie wchodźcie mi w drogę – gdybym szła razem z tobą, pewnie mruknęłabyś, że jestem nieuprzejma i może miałabyś rację, ale teraz idę sama i przeciskam się przez tłumy turystów w kurtkach przeciwwiatrowych. Wszystko szeleści i trzepocze – nie jest głośno, jest raczej szumno – nagle ten lewy but uwiera mnie jeszcze bardziej i wtedy pamiętam – zawsze, kiedy było mi za dużo i kiedy ulica płynęła mi pod powiekami, szłyśmy pod rękę i czułam się mniej nieswojo, wiesz o tym, bo zawsze powtarzałam – to dziwne, że w tak tłocznym mieście można czuć się kosmicznie obco i właściwie całkowicie samotnie – z twoim wyjątkiem – ale twój wyjątek potwierdza regułę.

Mijam szklane pudełka ze świątecznymi szopkami i myślę, że Jezus raczej nie byłby zadowolony z tych karykaturalnie bogackich obrazków swojego własnego narodzenia, albo może, że doceniłby ich piękno i że moja matka miała rację, kiedy mówiła, że nikt nie pokocha mnie takiej okropnie zimnej. Robi mi się ciężko, jakby płuca wpadały mi do żołądka, jakbym ryła piętami dziury w ulicy – gdyby było lato, pewnie wtopiłabym się w bruk i lśniła mokrą kałużą ciała, ale zapomnijmy o tym, spójrz – jestem już na Placu Wszystkich Świętych – są turyści przy choince i turyści przy kościele, niebieskie tramwaje i niebieski samochód przy pomniku i jakiś mężczyzna krzyczy przez megafon o Jezusie. Chrystus go uratował, to znaczy się – wybawił! Podał mu rękę! – tak mówi. Przez chwilę na niego patrzę – nie interesuje mnie, co ma do powiedzenia – wiesz o tym przecież, ale kręci mnie koncept zbawiania i stoję tuż obok panów w mundurach nasłuchując o dobroci bożej – otwórz się na wolę Pana Naszego, słuchaj, jak do ciebie mówi – nie słucham i ruszam przed siebie (przez chwilę myślę tylko, że mogłabyś grać mojego wybawcę, gdybyś kiedyś chciała, możesz robić za mojego prywatnego Chrystusa). Mijam restauracje i bucha z nich ciepło słodkiego pieczywa – niedługo zabiorę siebie do takiego miejsca – usiądę wtedy sama przy stoliku dla dwojga i zapłacę za dużo za zbyt mało – będę jadła i piła powoli i może zrozumiem w końcu, że zawsze daję zbyt dużo i dostaję za mało i pogodzę się z tym właśnie tam, ale to na potem, a teraz idę Gołębią i ludzie stoją tu chmarami – wszyscy studenci, którzy noszą się wymyślnie, palą za dużo i myślą o sobie śmiesznymi schematami – gdzieś pomiędzy małostkowo a natrętnie – i ja też tak myślę, wiesz przecież, że niczym się nie wyróżniam. Mam ten ich zabawny problem – chyba za mało słucham i chyba wydaje mi się, że wiem więcej niż każdy z tych stojących tam i myślących, że wiedzą ode mnie więcej. Dlatego nigdy nie słuchałam ciebie i nie pamiętam już nawet, co mówiłaś, kiedy mówiłaś, że to ważne i nie wiem, o czym było to, o czym miałam nigdy nie zapominać. Na miejscu każdy się rozgląda – głównie za koszem na pety – a ja szukam ciebie, miałaś tu stać – i kręcę kółka na chodniku obgryzając paznokcie. Daję ogłoszenie wypisane na twarzy – szukam wąskich ust w ciemnej szmince, cienkich włosów i szerokich ramion w marynarce – daję nagrodę w wysokości: byk w wenus, ale nikt nie odpowiada i wracam do siebie jak do budy – brzydki i mokry pies na brudnym posłaniu.


Zuzanna Michalik – 21-letnia studentka kulturoznawstwa. Wcześniej pojawiła się w pierwszym tomiku tarnogórskiej Pralni. Mówi więcej niż powinna, pisze rzadziej niż chce, ma księżyc w wodniku. Przed snem myśli o krakowskiej patodeweloperce i karierze jako polska Celine Sciamma.