Na drodze pomiędzy naszym starym domem a domem naszych dziadków stoi wierzba. Dokładnie pośrodku. Gruby pień i wypływające z niego cienkie gałązki, które nachylają się do samej ziemi i tworzą liściastą kurtynę, za którą chowałyśmy się z siostrą w dzieciństwie.
Jest parny niedzielny poranek, wstaję bardzo wcześnie, jak zwykle po długiej podróży. Przyjechałyśmy z Martą wczoraj późnym wieczorem. To pierwsza od lat wizyta w rodzinnej wsi. Okrywam się kocem i schodzę na dół. Idę bardzo ostrożnie, ale schody i tak skrzypią. Na szczęście Marta się nie budzi. Biorę do ręki kubek z niedopitą, zimną kawą. Pewnie zostawiła go matka, która prawie nigdy nie dopija kawy do końca. Zakładam stare kalosze i wychodzę do ogrodu. Uderza mnie tam ciężki zapach bzu rosnącego bujnie dookoła domu. Ciotka pewnie też już nie śpi. Siedzi i układa ubrania, zdjęcia i inne rzeczy w starannie opisanych pudłach.
Kiedy przechodzę obok wierzby, zadziwia mnie, że rośnie tak blisko naszego domu. W mojej pamięci droga do niej była o wiele, wiele dłuższa. Myślę o tym, że jako dzieci miałyśmy krótsze nogi i większą wyobraźnię. Co chwilę przystawałyśmy, wskazując na coś palcem, i opowiadałyśmy sobie nawzajem historie, których żadna z nas już nie pamięta. Wyprawy do domu dziadków były dla nas centralnym punktem dnia, wielkim wydarzeniem. Zawsze przystawałyśmy koło wierzby. W letnie dni wbiegałyśmy między jej liście, szukając ochłody w zacienionym miejscu.
Dziś mijam drzewo wiele razy. Ciotka wręcza mi kolejne pudła, które trzeba przenieść do naszego domu. Nie potrafię myśleć o niczym innym niż wierzba. Jest to niezwykle irytujące, czuję się głupio myśląc w takim dniu o jakimś tam drzewie. W kolejce czekają inne, ważniejsze wspomnienia. Wierzba jest jednak bardzo nachalna.
Pierwsze:
Późny wieczór, wracamy z matką do domu. Zatrzymuję się przed drzewem i mówię:
– Mamo, to drzewo jest jakieś dziwne.
– Dlaczego tak uważasz?
– Ma dziwne gałęzie, inne niż większość drzew. Takie… smutne.
– Taka już jej natura, w końcu to wierzba płacząca, melancholijna dama, nic na to nie poradzimy.
Nie wiem, o co chodzi w byciu melancholijną damą, ale wkurza mnie, że wierzba ciągle płacze, choć nie ma przecież do tego żadnego sensownego powodu. Rośnie sobie spokojnie przy ścieżce niedaleko strumyka, nikt niczego od niej nie chce, nie musi uczyć się tych wszystkich bezsensownych rzeczy, o które matka i babka suszą nam głowy. Osiem razy siedem. Pięćdziesiąt sześć. A może pięćdziesiąt cztery? Albo pięćdziesiąt osiem. A wierzba całymi dniami tylko stoi i się leni, i nikt nie ma jej tego za złe! I do tego ciągle płacze – beksa!
Drugie:
Kto ostatni przy wierzbie, ten osioł! Marta zostaje w tyle, zawsze byłam szybsza od niej. Nagle potykam się o wystający z ziemi kawałek korzenia. Kolana strasznie pieką. Z daleka słyszę triumfującą siostrę. Wstaję i powoli kuśtykam w stronę drzewa, a gdy docieram do celu, wchodzę między rozłożyste gałęzie, siadam pod wierzbą i płaczę. Po godzinie przychodzi babka, zabiera mnie do domu i opatruje kolana.
Trzecie:
Babka każe mi naciąć gałęzi wierzby. Gdy wychodzę, upomina, żebym wybrała najładniejsze. Idę niechętnie. Zadanie wydaje mi się niemiłosiernie nudne. Jest jednak coś przyjemnego w rześkim wiosennym powietrzu, więc przesadnie się nie buntuję. Stoję i tnę gałęzie wierzby. Są cieniutkie, lekko przepływają przez moje palce. Przynoszę je do domu, a babka wstawia je do wazonu. W oderwaniu od drzewa badyle wyglądają absurdalnie – myślę.
Czwarte:
Jest wietrzny, zimny dzień. Przechodzimy koło wierzby. Jej witki targa wichura. Patrzę na Martę, której rozpuszczone włosy przypominają wiotkie gałęzie drzewa. Matka biegnie za nami i naciąga Marcie na głowę czapkę:
– Dziecko, zwariowałaś, przecież będziesz chora!
Myślę o tym, że nikt nie ma ciepłej czapki dla wierzby. Może dlatego jest taka smutna. Przez chwilę jest mi głupio, że nazwałam ją kiedyś beksą.
Piąte:
Marta wykopuje niewielki dołek przy pniu wierzby. Wkładamy tam pudełko po zapałkach z martwym żukiem w środku. Marta udaje księdza, zmyśla modlitwę i błogosławi robaka. Przewracam oczami. Nie lubię przesady, w której moja siostra jest mistrzynią. Potem w cieniu drzewa rozkładamy koc piknikowy i leżymy przez całe popołudnie. Słońce przebija się przez zieloną zasłonę. Przyglądam się słonecznym plamkom układającym się na buzi mojej siostry. Co jakiś czas wstaję i dotykam wierzbowych gałązek twarzą, przesuwam nosem po zielonych liściach. Po latach w atlasie botanicznym znajduję informację o tym, że łaciński epitet sepulcralis, określający wierzbę, pochodzi od słowa sepulcrum – grób. Inne nazwy wierzby płaczącej to wierzba nagrobna i wierzba żałobna.
*
Staję przy wierzbie, odkładam na ziemię pudło z zastawą, która należała do babki. Podchodzę do drzewa, zrywam jeden z liści i wsadzam go do kieszeni w sukience. Następnego dnia, gdy wyjadę ze wsi, będę go obracać w palcach tak długo, aż straci swój dawny kształt.
Natalia Zając – studentka filologii polskiej. Lubi psy, spacery i huśtawki. Jej największymi wrogami są surowe pomidory i progi drzwiowe. W wolnych chwilach chętnie gra w planszówki lub wyciąga się na kanapie z dobrą książką.