oswojenie

Hałaśliwość naszych gwarnych miast ogłusza i niebezpiecznie otumania szybujące nad nami mewy. Nieraz zostawałem świadkiem pośpiesznych lądowań całych kluczy ptaków, które, zamroczone wyciem miejskich syren, musiały dojść do siebie, zanim przystąpiły do dalszej części swojej podniebnej wędrówki.

Wielokrotnie wracając z nocnych podbojów, spotykałem na swej drodze zagubione, przestraszone lisy, które, onieśmielone wspaniałością naszych aglomeracji, nie mogły się napatrzeć na co ciekawsze budynki, wyczytując z nich architektoniczny kunszt budowniczych. Siadałem wtedy na chłodnym krawężniku, tuż koło tych rudzielców, próbując zapoczątkować międzyrasową pogawędkę. Niestety, w każdym z przypadków, mieszkańcy lasów nie chcieli wchodzić ze mną w przyjazną rozmowę, o dyskusji nawet nie wspominając! Widocznie ich młodsze pokolenia, wciąż są wychowywane w tradycyjny, godny tylko lisom sposób, gdy u nas ludzi z każdym pokoleniem zmienia się system szkolny, wciąż poddawany kolejnym szlifom. A szlify te, mimo wygładzania starych błędów, niestety generują coraz to nowsze rysy, na które aktualne generacje są nieprzygotowane.

Odrzucony przez psowate, próbowałem się odnaleźć wśród mych współplemieńców, niestety pośród nich czułem się jak totalny wyrzutek lub, co gorsza, skończony wariat! Zagubiony w gąszczu typowo ludzkich reakcji, onieśmielony koleżeńskimi pytaniami i odpowiedziami, dawałem się zaszczuć pod ścianę, z której to już nie było żadnej drogi ucieczki. Przyjacielsko obejmowali mnie swoimi ramionami, szepcząc mi do uszu swoje niestworzone historie – o dziewczynach, studiach i, przede wszystkim, codziennych banałach. Nie rozumiejąc ni kropli z oceanów ich monologów, musiałem udawać rozumnego tak jak oni, zabijało to moją godność, lecz ratowało moją, niechcącą wyjść na chama lub, co gorsza, prostaka, osobę! Z każdym kolejnym chichotkiem, słówkiem lub półgłówkiem, powoli, ale sukcesywnie się do mnie zbliżali, na co moja nieprzyzwyczajona psychika poddawała się dreszczom paniki, które wektorowo przechodziły w ataki przez duże „A”. Ślepi, nie potrafili zrozumieć mego zachowania, niecelnie upatrując w zimnie podjudzacza buntowniczych drgawek, wściekli na niego, wbijali w jego czoło swoje karcące palce, ukazując mu swą dezaprobatę. Na mnie za to zarzucali swoje kurtki, które tylko ciaśniej zamykały mnie w moim więzieniu. Niewątpliwie wyszeptałbym słówko sprzeciwu, gdyby nie, odbierające mi mowę, wrodzone tchórzostwo.

Najchętniej odepchnąłbym ich wszystkich od siebie, złapał szybki oddech i dał nura do najbliższej króliczej dziury, niestety widmo wiszącej nad mą głową kaciej gilotyny odwodziło mnie od tego pomysłu. Tak więc, skazany na ich towarzystwo, spędzałem z nimi długie godziny, póki moi rozmówcy, znudzeni mą obojętnością, sami nie odchodzili. Wtedy czym prędzej wracałem do swej malutkiej chatki, którą za młodu uważałem za me jedyne schronienie. Niestety, wraz z wiekiem, otaczające ją mury zmalały, a zawiasy w drzwiach zardzewiały, tak więc nic już nie broniło mnie przed abordażem nadciągających falami nieproszonych gości. „Gość w dom, Bóg w dom” – wołali, wyjadając jedzenie z mej i tak skromnej lodówki. Tańczyli w mym salonie, robiąc z niego klubowy parkiet, wdrapywali się na me meble, tylko po to, by z nich zeskoczyć na głowę innego spośród gości. Kochankowie obściskiwali się w moich toaletach, zajęci sobą, zapominali o obecności mojej, czy kogokolwiek innego. Dyskutanci na balkonie, przy akompaniamencie tytoniu, prowadzili spory na błahe tematy, rozwiązując je przy pomocy nieadekwatnych, przemądrzałych słów. Z boku tego całego szaleństwa byłem ja – schowany w ścianach mego własnego mieszkania, odsuwający się od próbujących wyciągnąć mnie z kryjówki rąk. Przerażony smutkiem, przyznałem, że nie jestem już tu bezpieczny.

Pod osłoną nocy wsiadłem do pierwszego lepszego pociągu, nie oglądając się za siebie, poddałem się jego woli, pozwoliłem mu się wywieźć poza grzybnie ludzkich miast. Powoli krajobrazy zaczęły ukazywać dzikie zagajniki i pojedyncze wyżyny. W miarę zagłębiania się w te bezludne tereny nieśpiesznie tonąłem w ogarniającym moje członki spokoju. Pewny swej przyszłości, pozwoliłem sobie na krótki sen. Szczęśliwie nic mi się śniło. Obudziłem się na ostatnim przystanku, pośrodku rozległej puszczy. Zlękniony konduktor pomógł mi z walizkami, widać było, że chce coś mi przekazać – jakąś radę lub polecenie, ale za nic w świecie nie potrafił zebrać w sobie odpowiednich słów, które to raz za razem wyślizgiwały mu się spomiędzy koniuszków palców. Tak więc mężczyzna na pożegnanie jedynie skinął mi głową, po czym zawrócił lokomotywą w kierunku bezpieczniejszych dla podróżnych stacji.

Zachłyśnięty wolnością pozwoliłem sobie na krótki taniec radości oraz ryk pełen rozkoszy. Po tej krótkiej chwili słabości powróciło do mnie tak teraz potrzebne opanowanie – musiałem w końcu znaleźć odpowiednie dla siebie schronienie. Początkowo chciałem zbudować z gałęzi i liści szałas, lecz to przedsięwzięcie wydało mi się za bardzo ludzkie, więc je zaniechałem. Następnie pomyślałem o jaskini, lecz wszystkie w okolicy były pozajmowane przez niedźwiedzie lub borsuki. Zły, nawet pokusiłem się o pojedynek bokserski z przedstawicielem tych pierwszych. Niestety, przegrałem jednogłośną decyzją sędziowską.

Smutny, chciałem już powrócić między ludzi, gdy mym oczom ukazała się niezamieszkała dziupla. Szczęśliwy, wykrzyknąłem „hurra!” i czym prędzej się wprowadziłem. Radosny, że mam swój własny kąt, pozwoliłem sobie na chwilkę rozważań.. Nagle poczułem kłujące uszczypnięcie w łydkę. Zdziwiony, obejrzałem się na boki, lecz nikogo nie dojrzałem. Pewny, że to umysł płata mi figle, oddałem się dalszym rozmyślaniom, które to znowu przerwało mi przeklęte szczypnięcie prosto w mą szanowną łydkę! Rozdrażniony, rozejrzałem się po mej skromnej dziupli, ale ponownie nikogo w niej nie dojrzałem. Otumaniony tymi bezsensownymi akcjami, zdecydowałem się zastosować fortel – udając zamyślonego, tak naprawdę zostałem w pełni czujny i świadomy! Nie minęła minuta, a z mej walizki wyślizgnęła się chuderlawa, człowiecza dłoń, która na ślepo pełznąc w moim kierunku szukała mej niewinnej nogi. Wpieniony, ubiegłem raczka-nieboraczka, chwytając jego skórę pomiędzy mego kciuka i palca wskazującego – z walizki wyrwał się czyiś przepełniony bólem syk. Walizkowy człowieczek pewny tego, że został odkryty, sposobił się do opuszczenia swojego schronienia, na co ja ze spokojem podniosłem ku mej twarzy zaciśnięte pięści, gotowy czekałem na jego ujawnienie. Chudy, z długim nosem i uśmiechem od ucha do ucha wynurzył się walizki, a za nim kolejni jemu podobni. Najpierw było ich czterech, potem sześciu i dwunastu, a gdy doszło do szesnastu, to zaczęli się łączyć w jedną, miarowo bulgoczącą masę. Ich kłamliwie długie nosy wydmuchiwały w moim kierunku swoje kwaśne myśli. Chciałem im umknąć, lecz wyjście z dziupli okazało się zamurowane, byłem w potrzasku. Na mych strunach zagrał wysoki, przechodzący w śmiech krzyk, moich napastników to tylko rozochociło. Objęli mnie swą klejącą się mazią, a w mą klatkę wbili swe paskudne nosy – krwawiłem, chociaż nie byłem już we mnie żadnej cieczy. Powoli, sukcesywnie stawałem się taki sam jak oni. Wygrali. Wiedzieli o tym. W końcu, po tylu latach pełnych walki, dałem im się oswoić. Zostałem jednym z nich.

Kacper Szydłowski: urodzony w roku 2000, student oraz dumny gdańszczanin, pasjonat sportu i literatury, czytający oraz piszący odkąd tak naprawdę pamięta. Dotychczas publikował pięciokrotnie na łamach czasopism, oprócz tego wydał krótki zbiór opowiadań Grota i Inne opowiadania. Nie posiada strony autorskiej, ale jest za to dostępny na instagramie pod linkiem -> https://www.instagram.com/sandi.r.i.p/