Na jedno życie

Telefon. Pobiegłam w dół schodów, zastanawiając się, czy barierka, którą chwyciłam, na pewno będzie w stanie powstrzymać nie tylko upadek, ale też cały gniew i to cholernie nieprzyjemne uczucie zaciskające się na szyi. Drugi dzwonek smagał po nogach. Nie zdążyłam przed trzecim, właśnie zaczynał jęczenie, kiedy sięgałam po słuchawkę.
– No? – Wiedziałam, kto dzwoni, mały ekranik stacjonarnego aparatu wyświetlał imię.
Wyobraziłam ją sobie zgarbioną. Na stołku, z wystającym poza siedzenie tyłkiem, z uniesioną stopą, z drewniakiem huśtającym się na ustawionych na baczność palcach.
– Co „no”? Chyba „słucham, mamusiu”.
– No? Chcesz coś?
Cisza. Jakieś skrzypienie, mlaskanie, jakby rozmowa nagle przestała ją interesować i teraz popatrywała to na ścianę, to za okno, na obgryzione paznokcie, gdzieś w dal.
– Co robicie?
– Nic, a co mamy robić?
Znowu pauza. Mruczenie.
– A Piotrek?
– Siedzi u siebie w pokoju, coś robi, może leży, a co ma robić?
Mlaśnięcie. Wiedziałam, co będzie teraz.
– A ojciec?
– Skąd mam wiedzieć?
– Jest w domu?
– Nie wiem, może w piwnicy jest.
– Zawołaj.
Odsunęłam słuchawkę. Odczekałam dwa oddechy.
– Nie wiem, nie odpowiada, może zamknął się, nie słyszy.
– Dobra, to pa.
– Pa.
Cisza w pustym korytarzu. Na zegarze powieszonym nad telefonem połączone wskazówki mijały właśnie szóstkę. Jeszcze nie wieczór, ale już zaraz. Może właśnie wracał? Chyba starczyło mu czasu po pracy?
Klapki wybijały na schodach marszowy rytm. Mogłabym je zrzucić, niech zastukają, niech padają syczące i wściekłe: „zaraz będziesz chora”, „mój dom, moje zasady”, „jeszcze raz zobaczę cię bez”, niech zostawią rysy na błyszczącym lakierze. Mogłabym, przecież nikt nie patrzył.
Drzwi od pokoju Piotrka były zamknięte. Nacisnęłam klamkę powoli, żeby nic nie popsuć, żeby nie walnąć w nią z hukiem, żeby nie zaskrzypiały zawiasy, żeby wciąż spał, jeżeli już zasnął. Leżał, cały zawinięty w kołdrę, z jednym odsłoniętym kolanem, które łączyło go ze światem poza snem. Ja bym nie odsłaniała. Kołdra unosiła się śpiącym, leniwym oddechem. Czyli mogłam wyjść.
Na dworze było całkiem ciemno, może dlatego ojciec zapomniał wrócić. Po co iść do domu, skoro już do nocy się zasiedział. Jeszcze nie dostrzeże dziury w ciemności, jeszcze do rowu wpadnie, samochód go potrąci. Nie założyłam kurtki, choć zimno. Bo blisko. Dwa zakręty, kilka metrów prosto, a dla ojca wciąż za daleko, żeby trafić do domu.
Jedno świecące koło z nazwą browarniczej marki. Gwiazda Betlejemska zmęczonych po pracy pastuszków. Ojców rodzin, czasem kilku zbłąkanych owieczek. Nawet mnie dzisiaj poprowadziła do baru. Latarnie jeszcze nie świeciły, choć słońce zaszło dobre dwie godziny wcześniej.
Ojciec siedział sam przy stoliku. Nie to, że odludek, dziwak. Lubili go wszyscy, znali, powiedzmy, że szanowali, w końcu sporo tu wypił. Po prostu towarzystwo musiało go na chwilę odstąpić. Odejść do baru, toalety. Zresztą, pewnie nawet tego nie zauważył. Miał przymknięte oczy.
Przysiadłam się, nieśmiało, przecież nie moje miejsce, jeszcze jestem za młoda. Choć panny w rogu sali mogły być starsze tyle, co o mocniejszy make-up. Ale nie było tu ich ojców, a przynajmniej nie siedziały z nimi przy jednym stoliku.
– Tata. Tata. – Szturchałam go w kolano, żeby blat osłaniał ruchy. – Tata!
– Sochsesz?
– Do domu chodź.
Cisza. No tak, nawet nie otwierał oczu.
– Tata. Tata. – Szturchałam dalej, ale bez przekonania.
Rozejrzałam się po sali. Większość bywalców nie patrzyła na mnie. Kierowali oczy w stronę wolnego kawałka desek między stolikami. Na parę zakochanych. Kołysali się.
Jak to? Przecież nie po to była tu muzyka. Nie po to grało radio (ze zwykłymi reklamami i speakerem), żeby ktoś dotykał rąk, obejmował w pasie, kleił ciało do ciała. Muzyka miała szumieć, grać, bo grać, tuszować ciszę wychylanego samotnie piwa.
Ale para i tak tańczyła. Stara ona i stary on. Tak mi wyglądali w tej chwili. Ale alkohol nie liczy lat, nie dodaje, nie odejmuje, zamyka w spuchniętym i zaczerwienionym około. Trzydziestki, pięćdziesiątki, siedemdziesiątki. O co pytasz? O wiek czy procenty?
Kobieta miała krótkie włosy, podcięte na nieład, ale, jak na moje oko, raczej z drżącego braku wprawy niż z zamysłu. Fikała nóżką. Tak by powiedział tata, gdyby nie spał. Stała na kwadratowych, tak żenująco niemodnych obcasach, unosiła się do zgięcia kolana i czmychała z powrotem na podłogę. Wystukiwała coś. Może rytm, ale kompletnie nieadekwatny do muzyki w tle. Przynajmniej na moje ucho.
– Tata. Tata.
– Dowsze, dowsze, kupiłem.
– Tata, chodź do domu.
– Jestem. Jestem w garaszu.
Po cholerę przychodziłam? Niby wiedziałam, jak to będzie, ale łudziłam się, że może tym razem. Tym razem ojciec wstanie i pójdzie ze mną prosto do domu. Tym razem nie walnie się krzyżem w zaspie cztery metry od drzwi. Tym razem matka nie zadzwoni w ciągu kolejnych trzydziestu minut, żeby sprawdzić, czy ojciec wrócił. Tym razem nie wpadnie do domu z pyskiem i nie zacznie drzeć się na ojca, który wstanie na wpół śpiący, na wpół pijany, ale w pełni sił, żeby podbić jej oko.
Wyjść czy nie wyjść? Matka zaraz znowu zadzwoni. Szturchnęłam jeszcze raz. Zachrapał. Chyba spłoszyłam jego dotychczasowych towarzyszy, bo nikt do jego (już naszego?) stolika nie podchodził. Znów rozejrzałam się po sali. Oczy same ciągnęły na parkiet.
Wciąż tańczyli. Noga fikała. Mężczyzna wspierał swój kilkudniowy zarost na kobiecym ramieniu, żeby zaraz odsunąć się, zrobić kolejny chwiejny obrót. Złapać partnerkę w pasie. Uśmiechali się.
Wiedziałam, że niewiele obchodzi ich miejsce. Tak samo jak ludzie wokół. Jak czas. Ani jutrzejszy dzień, przecież środek tygodnia, przecież czwartek, dzień pracy. Widać było po nich, że obowiązek to tylko raz na jakiś czas, kiedy już najmocniej przypyliło, kiedy wszystkie sposoby skombinowania flaszki szwankowały.
Nie zmuszali się, nie przepędzali dni na tym, co „trzeba i koniec”. Żyli, przynajmniej w tej chwili.
A ja siedziałam przy ojcu, rozglądając się, czy nikt na mnie nie patrzył. I jak patrzył. I zastanawiając się, co taka osoba sobie myślała. Czy się śmiała, czy szydziła, czy współczuła? Potrząsałam nogą, żeby już wypaść na drogę, wracać do domu, bo Piotrek sam, matka zaraz będzie dzwonić i znowu spyta. Znowu nie będzie jak odpowiedzieć. A lekcje nieodrobione.
Skończyła się piosenka, jedna z tych, których słowa brzmią, jak w każdej przed i po, w strumieniu nijakich pumc bumc radiowych hitów. Speaker coś opowiadał, trochę niewyraźnie, radio trzeszczało, nie zrozumiałam, czy już skończył się mecz, który matka na pewno oglądała w pokoju pielęgniarek, ignorując wołania i jęki z najbliższej sali, a co dopiero z tych dalszych. Czy już miała wystarczająco dużo czasu, żeby zacząć się zastanawiać, kto wrócił do jej rodzinnego domu i w jakim stanie, kiedy ona, zarobiona po pachy, wypruwała sobie żyły?
Znowu chciałam szturchnąć, ale jakaś ręka dotknęła mojego ramienia. Facet z zarostem patrzył na mnie, na wpół przytomnie. Ledwo utrzymywał wzrok na mojej twarzy, a może właśnie oczy utrzymywały go na nogach. Wyciągnął dłoń. Chwilę zajęło mi, żeby zrozumieć, że nie chodziło mu o drobniaki, ale o moją rękę. Prosił na parkiet.
A gdybym złożyła palce w jego dłoni? Czy też trafiłabym do innego świata? W którym była po prostu ta jedna chwila, z muzyką, tańcem, bez przyszłości, która wisiała nad głową, dyszała w plecy, popychała w ramię, żeby zaraz podłożyć nogę. Było tylko teraz, z którego się czerpało, wyciskało jak cytrynę, ale niespiesznie, palcami, bez mechanicznych, drogich wyciskarek.
Spojrzałam na ojca. Patrzył na mnie i na wyciągniętą w moją stronę dłoń. Może sam chciałby ją chwycić, razem z życiem, które oferowała. Do którego przecież zbliżał się codziennie, choć na chwilę, kosztował go, muskał, żeby zaraz oddalić się, wrócić do domu, do obowiązków, do pracy, do trudu niby najprawdziwszego, realnego jak żaden.
Ale ja nie mogłam stracić ojca. I zbyt wiele czekało na mnie w domu. Chociaż czerpania z życia było tam najmniej.
– Tata, idziemy do domu.
– Tak, tak, idziemy.
Dłoń przestała na mnie czekać. Mężczyzna odsunął się, kiedy z ojcem wstawaliśmy od stołu. Odwróciłam się jeszcze w drzwiach, żeby ostatni raz spojrzeć na salę. Pijana para znów tańczyła. Fikała nóżka. Wszyscy wracali do życia.

Aleksandra Tarnowska (ur. 1990): absolwentka filologii polskiej na UW. Swoje opowiadania publikowała między innymi w „Malkontentach”, „Drobiazgach” i „Epei”. W wolnych chwilach zachwyca się teatrem radiowym i przesłodzoną herbatą.