Zapomniane miasto

Nic nie zwiastowało nieuchronnie nadchodzących wydarzeń. Dni mijały spokojnie, może trochę leniwie, jednak nie były pozbawione trosk. Po wiszącym nad nami niebie regularnie przepływały granatowe obłoki, niekiedy zsyłając letni, orzeźwiający deszcz. Mężczyźni po powrocie z zakładów pracy oddawali się rozmowom w okolicznych pubach, a ci, którzy opuszczali urzędnicze klatki, na chwile relaksu wybierali kawiarnie i teatry. Młodzież szkolna tradycyjnie unikała mniej ważnych lekcji, w trakcie nich przesiadując w parkach, racząc się tanimi napitkami i niechlujnie skręconymi papierosami. Okoliczne eleganckie damy z pełną mocą korzystały z dobrodziejstw naszej mieściny. Korzystały z oddelegowanych im fortuny, nabywając ze zręcznością i bystrością najznakomitszych znawców artefakty – przyprawy o właściwościach afrodyzjaku, chłodzące właściciela w magiczny sposób podkoszulki czy też już bardzo rzadko spotykane stare zegarki plecakowe. Gwoli objaśnienia – zegarki plecakowe były to bardzo popularne w XVII wieku (a zarazem bardzo drogie) zegarmistrzowskie instrumenty, zakładane na plecy służącego, który towarzyszył paniom na meczach krokieta, pomagając w rozstawianiu bramek, a także wskazując dokładny czas gry.

Na głównym rynku za to zagraniczni kupcy, odziani w promieniste, wschodnie szaty, zawieszali się na ramionach nie wiadomo dokąd śpieszących się przechodniów i proponowali im swoje towary. Złodzieje nieprzerwanie polowali na portmonetki, gdy policjanci byli zajęci uciszaniem okolicznych proroków – siwych pustelników, uzależnionych od wykrzykiwania na rynkach swoich przepowiedni. W większości przypadków ci marzycielscy starcy wróżyli nam najgorszych rodzajów apokalipsy, jednak jakoś żadna z nich nie zapadła mi w pamięć. Zapamiętałem za to tęgiego jak na swój wiek staruszka, który przy każdej nadarzającej się okazji szeptał mi do ucha swoje wizje.

Złapał mnie za ramiona, przyklejając się do moich pleców jak płaszcz. Chciałem go od siebie oderwać, lecz odwiodły mnie od tego iskry w jego oczach, pozwoliłem mu pluć szaleństwem. Opowieść jego ciągnęła się kwadransami, wielokrotnie zdawała się kończyć tylko po to, by w ostatniej chwili skręcić w kolejną odnogę fabuły, w następny zakręt, a tam wpadała na prostą drogę dla nieprzerwanie płynących słów. W pewnym momencie przestraszyłem się, że nigdy nie skończy, że to jego przekleństwo. Wyobraziłem sobie naszą dwójkę, zmienioną w wieczny kamień parę – słuchacza i mówcę. Na myśl o tej Meduzowej karze poczułem, jak na mym obliczu pojawia się wysypka trwogi. Osaczony, odepchnąłem starca, jak szczur wpełzłem między tłum, chowając się wśród ich skórzanych mokasynów i nerwowo machając ogonkiem, podreptałem w kierunku swojej dzielnicy.

Kiwając się ze wstydu niczym czerwononosy pijaczek, wszedłem do swego domu. W pierwszej chwili zaskoczyła mnie cisza w mieszkaniach sąsiadów, tak uzależnionych od hałasu. Uznałem, że z okazji letnich ferii musieli wyjechać na wakacje. Zazdrośnie pomyślałem, że mi również należy się chwila wytchnienia, w otulonym szalem spokoju i ciszy domku wypoczynkowym. Rozmarzyłem się na tyle, że zapadłem w długi, niczym niezmącony sen.

O poranku obudziła mnie wrzawa pełna krzyków i lamentów. Na wpół wybudzony podszedłem do okna, ziewając i wyjrzałem na wypełnioną tłumem ulicę. Motłoch zdawał się nad czymś ubolewać, jednocześnie emanując agresją. Mężczyźni dzierżyli w dłoniach zardzewiałe widły oraz kosy, podnosili je ku górze, jakby wznosząc je do samego Boga. Za to ich żony, córki i matki złączyły się w jedną, zbitą masę, tworząc godne wężom kobiece kłębowisko.

Nie wiedziałem, co o tym myśleć. Rozejrzałem się. Z sąsiednich mieszkań wystawały synonimiczne do mojej zdziwione głowy. Z dołu musieliśmy wyglądać jak wiszące na krzaku wilcze jagody. Zapytałem wyglądającą z prawej strony sąsiadkę, czy wie, czym są spowodowane te niespodziewane rozruchy. Niepewnie odrzekła, że słyszała o zaginionych ludziach, bezpowrotnie przepadających w swoich własnych domach. Na widok mojego wątpiącego spojrzenia, urażona, schowała się w mieszkaniu, zatrzaskując z hukiem okiennice.

Tłum zdawał się spragniony krwi, lecz nie potrafił znaleźć tego, komu chciałby jej upuścić, więc nie minęły dwa kwadranse, a na chodnikach zrobiło się zupełnie pusto. Protestujący, wracając do swych domostw, nie zdawali sobie sprawy, że podpisali umowę z głodną ich łepetyn gilotyną. Po tym, jak schowali się za drzwiami, nikt już ich później nie zobaczył.

Wtedy nie wiedzieliśmy, co się z nimi stało. Logiczne wyjaśnienie zdawało się nie istnieć, więc woleliśmy jak naiwne dzieci oszukiwać samych siebie, wymyślając historyjki o ucieczkach.

Tym bardziej nikt nie śmiał wysunąć tezy, że cały ten konflikt tak naprawdę był naszą zasługą. Oczywiście w pierwszej kolejności to budynki obróciły się przeciwko nam, jednakże tych kilka kamienic nie ilustrowało nastrojów wszelkich osiedli, jedynie pojedyncze córy rewolucji, których ilość niechybnie zmalałaby, gdybyśmy nie pokazali im swoich kłów – niestety szczerzyliśmy się do nich szeroko i odważnie. Staliśmy się argumentem, tanią zagrywką i celnym szantażem, przy pomocy których młodsze jednostki złapały starszyznę w patowej sytuacji, która nie mogła się skończyć inaczej jak przekazaniem władzy szczenięcemu pokoleniu. Fasadowa młodzież nie widziała innej możliwości niż oczyszczenie swoich ciał z naszej obecności, tak więc kamienice czym prędzej obróciły się przeciw swym właścicielom. Byli oni pożerani przez swoje szafy, wchłaniani między cegły swoich ścian, paleni w ogniu swych kominków i duszeni przez swe piękne gobeliny. Zmęczone swym niedocenianym życiem apartamenty zdecydowały się wywalczyć sobie wolność. Niestety wtedy nikt z nas nawet nie dopuszczał do siebie takiej myśli.

Teraz mogę bezbłędnie wskazać zabójców – to kamienice zwróciły się przeciwko nim! Ich mieszkańcy byli pożerani przez swoje szafy, wchłaniani między cegły swoich ścian, paleni w ogniu swych kominków i duszeni przez swe piękne gobeliny. Zmęczone swym niedocenianym życiem, apartamenty zdecydowały się wywalczyć sobie wolność. Niestety wtedy nikt z nas nawet nie dopuszczał do siebie takiej myśli.

Mijały tygodnie, w czasie których populacja tego miasta praktycznie została zmieciona z powierzchni ziemi. Były to tygodnie, w których dotarła do nas prawda o tym, co nas morduje. Wielu próbowało się przeciwstawić, rzucali się na swoje kredensy i szafki, uzbrojonych w noże lub siekiery, tylko po to, by utonąć w wrogiej sile. Inni jako oręża używali słów, dialogiem chcąc zjednać sobie rewolucjonistów, błagając ich o przebaczenie, ci niestety go nie znali. Była jeszcze trzecia grupa, oni podpalali swe mieszkania, po czym szukali azylu w okolicznych miasteczkach. Podpalacze upodobali sobie godziny wczesnoporanne, gdy jutrzenka jeszcze niecałkowicie wzeszła. Wtedy podkładali ogień, tworząc wielkie, rozprzestrzeniające się na kolejne alejki i uliczki pożary. Pamiętam ten przerażający widok, gdy ledwo przebudzony obserwowałem rozświetlające półmrok płomienie. Tak naprawdę był to jedyny skuteczny sposób samoobrony, lecz odkryliśmy go za późno, by móc się uratować. Od protestu nie minął miesiąc, a zostałem w tym mieście całkowicie sam.

Nie potrafię pojąć, czemu moje mieszkanie mnie oszczędziło. Trzymając w dłoni pochodnię, wykrzykiwałem w jego ceglaną twarz pytania, na które nie otrzymałem ani jednej odpowiedzi, tak jakbym był ich niegodny. Rozważałem samowygnanie do jednej z okolicznych mieścin, jednak nie potrafiłem opuścić alejek ukochanego miasta. W końcu pogodziłem się ze swoją samotnością.

Dni mijały mi na długich spacerach, podczas których z zachwytem obserwowałem zmiany zachodzące w tym bezludnym mieście. Podglądałem zajmującą nasze miejsce naturę. Wieżowce w centrum zarosły wijącym się jak arabskie tancerki bluszczem. Parki opuściły ludzkie schematy, rozpychając się również po wcześniej im zakazanych ścieżkach. Palmy dające cień przed kawiarniami pozwoliły swym grubym korzeniom przebić się na powierzchnię chodników, przewracając przy tym już nikomu niepotrzebne stoliki i krzesełka. Trawniki, przedtem regularnie golone, teraz stając rozrosły się w pełnoprawne łąki. Do nieregulowanych już przez nikogo zbiorników retencyjnych wróciły wygnane przed wiekami trytony, których piękne pieśni zaczęły unosić się po nocnym niebie. Rzeki wylały się z narzuconych im siłą więzów, tworząc godne Wenecji, płynące całym miastem wodne ścieżki.

Tak, było to piękne. Pierwszymi miesiącami nie potrafiłem się nasycić tym olśniewającym widokiem, codziennie odkrywając jakiś nowy szczegół, szczególik zupełnie zmieniający zarówno kontrast, jak i przesłanie całego dzieła. Mimo to czułem w sobie pustkę. Brakowało mi drugiej osoby, z którą mógłbym zachwycać się tym zapomnianym miastem. Spędziłem tygodnie na bezowocnym poszukiwaniu podobnych mi ocalonych, niestety nie znalazłem nikogo.

Jednak los się do mnie uśmiechnął, w czasie jednego z wielu spacerów odnalazłem spory zapas gliny. Mając w pamięci opowieści o mitycznych golemach, zdecydowałem się stworzyć swój własny lud. Formowałem z materiału niskie, około metrowe postacie, a w cały proces wkładałem wiele serca. Modelowałem, poprawiałem i wydłużałem bądź skracałem konkretne fragmenty przyszłych przyjaciół. Gliny starczyło na stworzenie tuzina synonimicznych do mnie dzieci. Ustawiłem je w rzędzie, gdyż została ostatnia rzecz do zrobienia, ostateczny rytuał. Rozpaliłem kadzidło, od którego me nogi stały się miękkie, i zaintonowałem pieśń – byłem gotowy. Specjalnym ostrzem naciąłem wewnętrzną część swojej dłoni i pozwoliłem krwi spokojnie skapywać na czoło każdego z moich synów. Skończyłem, nim kadzidło do końca się wypaliło. Teraz nie pozostało mi nic innego jak czekać, więc udałem się na zasłużony spoczynek.

Obudził mnie łomot siekier. Przestraszony nagłym budzikiem, wybiegłem na ulicę. Okazało się, że to moje gliniane dzieci wzięły się do pracy. Przywłaszczonymi narzędziami zaatakowały bezbronne palmy. Nie wierzyłem własnym oczom. Moje dzieci niszczyły piękno tego miasta. Oburzony ich błazenadą rzuciłem się, aby wyszarpać bezmyślnym istotom siekiery i tasaki.  Niefortunnie uczyniłem me dzieci zbyt silnymi, ich ponadludzka tężyzna nie pozwalała mi ich obezwładnić, co więcej to one mnie z łatwością powaliły i spętały, pozwalając, bym obserwował ich obrzydliwe dzieło.

 

 

 

 

* Niektóre sformułowania zauważone przez korektę pozostawiono w tekście na życzenie autora.

 

Kacper Szydłowski – urodził się roku pańskiego dwutysięcznego, na dzień przed przesileniem wiosennym. Dorastał i żyje w Gdańsku, aktualnie studiuje, a w międzyczasie pracuje i oddaje się literaturze, którą wielbi ponad wszystko. Za swoich literackich mistrzów uważa Bruno Schulza, Witolda Gombrowicza, Franza Kafkę i Edgara Allana Poe, a także wszystkich anonimowych twórców baśni, mitów, legend oraz przypowieści ludowych. Podobno w jego twórczości można dostrzec elementy z dzieł jego idoli, co sprawia, że jest on wniebowzięty, iż chociaż w małej cząstce osiągnął to, co oni.