Za ciężki but na moją stopę

Chciałbym mieć dużo do powiedzenia o moim ciele, ale cały czas staram się go unikać. Próbuję istnieć bez niego. Ignoruję je. 
Bo mam takie ciało, z którym trudniej pić piwo z jej tatą albo kolegami, oglądając mecz w barze. Trudniej dosadnie krzyknąć albo krzyknąć w ogóle. Trudniej dopasować dobry garnitur i krawat i prowadzić w tańcu tak, żeby nie wyglądać głupio. Trudniej naprawić zawiasy w drzwiach. Trudniej pokazać się na ulicy z rozczochranymi włosami na nogach, zmierzwionymi brwiami, naturalną sztywnością i ściśniętą szczęką. Trudniej flirtować z klientkami w pracy tak, żeby nie uznały tego za zwykłą uprzejmość albo chwyt handlowy. Trudniej nosić bagaże, otwierać słoiki i przesuwać ciężkie meble. Trudniej chronić nas przed głupimi spojrzeniami i żałosnymi komentarzami. Trudniej tworzyć ze swoich ramion bezpieczne schronienie. Trudno obejmować ją tak mocno, żeby dało się wyściskać wszystkie lęki i stres zalęgające pod skórą. 
Bo jedyne, co mam, co wlokę za sobą, gdziekolwiek idę, w którąkolwiek stronę się poruszam, to: kruche jak wafelki kości, chwiejność, delikatność, małość, rozedrganie.
Idę i nigdzie nie dochodzę, bo to za trudne. Buty zimowe są tak ciężkie, że nie umiem postawić kroku do przodu, krwawią mi od nich stopy. Wpadam w histerię na widok skomplikowanych mechanizmów i we własnym mieście każda przestrzeń wydaje się mnie pożerać. Jestem na to miasto za mała i gubię się w każdym obszarze. Nie powiem pani Dorocie w pracy, że pięknie wygląda, bo boję się, że mnie zagryzie na śmierć. Wczoraj zrobiłam dziesięć pompek i dziś nie umiem wstać z łóżka, bo to za dużo. Zderzam się z obojętnością kobiet, za to mężczyźni mówią mi, że jestem urocza, mam aurę anioła, łapią mnie w talii i zapraszają na kawę. Tańczę jak zagubiona w lesie wróżka. Mam tyle różowych i liliowych ubrań. Łamie mi się głos, kiedy mówię o miłości. Wyglądam jak przestraszony gołąb i potrzebuję, żeby ktoś zaprowadził mnie do domu.
Nagle ludzi nie ma i dociera do mnie, że nie wiem, jakie jest moje ciało. I nie wiem, jakie mogłoby być. To, co było nim do tej pory, składało się z ich czarno-białych spojrzeń, prostych instynktów. Dają mi tylko dwa sposoby: wyrwać z ziemi to, co delikatne i piękne, i uczynić z tego swoją własność albo być regularnie podlewaną, aż w końcu zostać wyrwaną razem z korzeniem. W zero-jedynkowym, oceniającym systemie przestałam mojej fizyczności ufać, żeby przypadkiem nie dostać żadnej krzywdzącej łatki. Moje ciało nie daje jasnych komunikatów, tak jak ciała innych, więc zabrałam mu głos. Żeby było łatwiej, żeby inni już nie patrzyli.   
Będę je budować na nowo. Odkryję, jakie powinno być. I zaprzyjaźnię się z nim, tak żeby chodzić po ulicach pewnie i z podniesioną głową, do określonego przeze mnie celu, bez ataku paniki po drodze.
Tymczasem zakładam na siebie strapon i żartuję, ściskając pięści, że wszystkich, którzy na mnie patrzą jak na kobietę, nim rozstrzelam. Ona śmieje się i łagodnie całuje mnie w czoło. Jestem bezpieczna, znowu cała roztopiona w różach i liliach, dziewczęco-dziewczęca. 


Wiktoria Bobek: osoba, na którą mówią Bob. Pisze wiersze i prozę, ale raczej do szuflady. Mieszka od paru lat w Krakowie i tutaj chodzi na slamy poetyckie, handluje skarbami vintage na Kazimierzu, a ulubionymi wieczorami po prostu słucha z przyjaciółmi shoegaze i gapi się w okno. Najlepiej dogaduje się z emerytami, małymi dziećmi, krowami i ptakami. Kocha festiwale filmowe i muzyczne, Muminki oraz tartę cytrynową. Nie ma już w życiu ważniejszego celu od spokoju i pogodzenia się ze sobą.