Słoneczne pole

Słońce w zenicie soczyście rozświetla przestrzeń, kładzie krótkie cienie. Grzeje. Gdzieś w górze treluje skowronek. Zadzieram głowę, próbuję go wypatrzeć w błękicie. Gdyby to była łąka, położyłabym się w falującej czerwieni maków. Leżałabym pieszczona przez słońce i wiatr, zasłuchana. Tutaj kłaść bym się nie chciała. Już nie. I jeszcze nie. Przesuwam palcem po lekko wypukłym napisie, tak, jakbym pogładziła cię po twarzy. Napływa wspomnienie tamtej kobiety. Sprawiła, że nie byłam jak inne, które nie wiedziały, że mogą, że mają prawo. Tylko dzięki niej nie zostałeś na zawsze odpadem medycznym 18 01 02.

Ten dzień, kiedy zmaterializowałeś się w postaci dwóch kreseczek na plastikowej płytce był jak tchnienie wiosny. Uczucie, które ledwie zakiełkowało, już gotowe było wybuchnąć pełnią zieleni. Odtąd każdej chwili czułam, że jesteś, pulsujesz, stajesz się. Wyobrażałam sobie, jak swobodnie lewitujesz, czerpiesz ze mnie i rośniesz. Mój brzuch staje się za ciasny, a ty znaczysz jego naciągniętą skórę odciskami stóp i dłoni. Byłam w euforii.

A potem zaczęły się poranne nudności, które miały gdzieś swoją nazwę. Traciły na intensywności tylko w godzinach snu. Tych czterech lub pięciu, w których zmęczenie odcinało świadomość. Pusty żołądek nieustannie domagał się wypełnienia. Marzyły mi się: truskawki z bitą śmietaną, żeberko w miodzie, pistacjowe lody, kiszone ogórki, a jedynym, co nie prowokowało mdłości, była czerstwa bułka ledwie zaciągnięta masłem. I ten natrętny zapach! Coś pomiędzy fetorem wytapianego tłuszczu a wyziewem piwnicy. Jakbym miała nim wysmarowane wnętrze nosa i gardła. Którejś bezsennej nocy pomyślałam, że tak chyba musi cuchnąć śmierć. Ta myśl przywarła do mnie. Wchodziła w ciało, urzeczywistniała się w łomocie serca, drżeniu rąk. Płuca zaciskały się, zmuszając do płytkich, szybkich oddechów, od których miałam mroczki przed oczami.

– Czego histeryzuje? Dziecku chce zaszkodzić? – usłyszałam od położnej, po tym jak odważyłam się opowiedzieć o swoich lękach. Gdy wychodziłam z gabinetu, mełła w ustach coś o popieprzonych księżniczkach.

Doktor, ledwie rzuciwszy okiem na pliki badań, ukręcał łeb wszystkim wątpliwościom nieznoszącą sprzeciwu siłą autorytetu.

– Wyniki książkowe! Nie ma się czego przyczepić. A na nudności coś z imbirem. Bez recepty.– Ciąża to nie choroba – powtarzała matka – ja pojechałam na porodówkę prosto z pracy, a jeszcze rano zupę ugotowałam.

– Będzie dobrze, zobaczysz, że wszystko będzie dobrze – przekonywał mąż, ale mu nie dowierzałam. Powtarzał te słowa jak automatyczna sekretarka, za każdym razem tak samo i z tą irytującą intonacją, przeznaczoną dla kogoś wymagającego specjalnej troski.

Posłusznie ssałam pastylki imbirowe i udawałam, że jest lepiej. Żeby nie myśleć, że jednak nie jest, zajęłam się kompletowaniem wyprawki. Przeglądałam katalogi firm wysyłkowych i zachłystywałam się wyborem skarpetek wielkości mojego kciuka i czapeczek w lalczynych rozmiarach. Kupowałam kompulsywnie, bo po każdej wizycie listonosza przez chwilę nie potrzebowałam imbirowych pastylek. Układałam zdobycze na swoim zaokrąglonym brzuchu i opowiadałam ci, jakie są śliczne, jak będą ci pasować do koloru oczu, które na pewno będziesz mieć niebieskie. Nie rozpadłam się chyba tylko dzięki temu i świadomości, że ciąża to jednak stan przejściowy, którego finałem miała być nagroda w postaci ciebie. Wszystkim ulżyło. Tylko przyjaciółki pozostały czujne.

– Dlaczego pozwalasz sobie wmówić, że ktoś lepiej od ciebie wie, jak się czujesz – pytały.

– Nie bój się mówić co cię niepokoi, a jeśli cię nie słuchają szukaj takich, którzy mają lepszy słuch.

– Dlaczego ignorujesz swoje ciało? Nie olewaj siebie dla świętego spokoju innych.

Niby przyznawałam im rację, ale nie miałam siły na żaden bunt. Wszystkie zapasy zużywałam na istnienie. Aż przyśnił mi się tamten sen. Sen, w którym karmiłam dziecko, ciebie, chociaż jednocześnie byłam pewna, że to nie możesz być ty, bo przecież jeszcze się nie urodziłeś. Patrzyłam jak wokół sutka zamkniętego w ciepłej obwolucie niemowlęcych ust tworzyły się i bezgłośnie pękały mleczne banieczki. Czułam silne ssanie, wypływ pokarmu z nabrzmiałej piersi. Było to dziwne uczucie, jednocześnie przyjemne i bolesne Budziło mój niepokój, podobnie jak brak pewności kim jest to niemowlę przywarte do mojego ciała. Miało niebieskie oczy i nienaturalnie bujne włosy. Zanurzyłam w nich dłonie. Pukle były miłe w dotyku, miękkie i jedwabiste. Przeczesywałam je wzniecając serie szczypiących w palce iskierek. Nieoczekiwanie ożyły, jakby ta niewielka porcja elektryczności pobudziła jakiś tajemniczy mechanizm wprawiający je w ruch. Zaczęły oplatać moje palce, przywierać lepko, jak łodyżki przytulii. Robiły się coraz bardziej natarczywe, wiły niczym wężowe kłębowisko, oplatały nadgarstki, przedramiona, sięgały łokci. Przywodziły na myśl pasożyta wgryzającego się w ciało żywiciela. Zrobiło mi się duszno. Skóra od palców do łokci zaczęła piec i swędzieć, pokryła się bąblami. Chciałam uwolnić dłonie, ale włosy trzymały silniej, niż się spodziewałam. Zaczęłam się miotać, ciągnąć i szarpać aż w końcu puściły. Zostały mi w rękach. Wyrwane z korzeniami utraciły swoje mordercze zamiary, ale nie stały się na powrót niemowlęcymi, a odrażającymi kołtunami, takimi, jakie wyciąga się z odpływu prysznica. Tarłam dłoń o dłoń, próbowałam zebrać zapętlone wokół palców nitki martwego białka, ale nie ustępowały, ciągnęły się w nieskończoność, rozmazując galaretowaty śluz na mojej skórze. Poczułam jak treść żołądka podchodzi mi do gardła. Obudziłam się zlana potem, z dłońmi uwięzionymi we frędzlach koca. Zdążyłam tylko przekręcić się na bok i chlusnęłam kwaśnymi wymiocinami. Wtedy zdecydowałam się zmienić lekarza.

Jednak wizyta nie doszła do skutku, bo kilka dni później dostrzegłam na swojej bieliźnie rdzawe plamy. „To nic takiego, co druga to ma” starałam się racjonalizować, ale podstępny lęk chwytał za krtań i wprawiał ciało w dygot. Obejmowałam rękami swój napęczniały brzuch i kiwając się jak osierocone dziecko, zaklinałam w myślach tę istotę, która go wypełniała, żeby nie opuszczała bezpiecznego schronienia, żeby została ze mną. We mnie. Żebyś został. Jednak zaklęcia nie działały, żaden opiekuńczy duch ich nie wysłuchał. Rdzawe plamy zmieniły kolor na żywo-czerwony i nie były już plamami, ale całymi rozlewiskami. Drżącymi palcami wybierałam numer pogotowia, a zaraz potem męża.

Obraz z tamtego czasu przypomina salę dyskotekową ze stroboskopową iluminacją. Niektóre fragmenty są wyraźne, dobrze oświetlone, inne giną w ciemności. Jakieś lampy prosto w oczy, pochylone nade mną twarze, wydające nieprzyjemne dźwięki urządzenia, chłód narzędzi stukot lekarskich chodaków. Ból. I jeszcze więcej bólu. Głowy, piersi, brzucha. Całego ciała. Czas utracił linearność, rozciągał się i kurczył, pędził do przodu i zawracał, tworzył jakieś dziwaczne pętle. Mój umysł za tym nie nadążał, przegrzewał się i wylogowywał.

Traciłam i odzyskiwałam świadomość, aż ocknęłam się w sali szpitalnej ciasno zastawionej łóżkami. Wszystkie zajęte przez kobiety w widocznej ciąży. Omiotłam je spojrzeniem i naciągnęłam kołdrę na głowę. To był odruch. Teraz wiem, że chociaż nie do końca zdawałam sobie sprawę dlaczego tam byłam, skąd się wzięły te wszystkie wystające ze mnie plastikowe rurki, z jakiego powodu uniesienie głowy, czy zmiana pozycji, stały się wysiłkiem, któremu nie byłam w stanie podołać, choć ledwo to wszystko do mnie docierało, to instynkt podpowiadał, że już nie przynależę do świata ciężarnych. Na szczęście ból zelżał, wypełniała mnie tylko lekka jego poświata. Pozostał niepokój. Panoszył się, rozpełzał, anektował kolejne połacie ciała. Ogromniał. Oprócz niego było coś jeszcze, coś, czego nie umiałam jednoznacznie zidentyfikować, jakieś poczucie nicości przypominające moment, kiedy badasz językiem miejsce po niedawno wyrwanym zębie. Wyczuwałam w sobie próżnię.

Do sali zajrzał lekarz. Bez słowa zbadał puls. Po nim równie niema pielęgniarka sprawdziła poziom płynów w przezroczystych workach. Wreszcie mąż z poszarzałą twarzą i oczami uparcie unikającymi skrzyżowania spojrzenia z moimi. Ciężko usiał na metalowym stołku.

– Dobrze, że już z nami jesteś – wyszeptał ściskając mnie za rękę. Tę, z której wystawało mniej rurek. Chciałam o coś zapytać, ale nie mogłam dogonić myśli. Zamknęłam oczy. Jak zza grubej ściany dotarło do mnie:

– Nie udało się go uratować.

Przez krótką chwilę to zdanie obracało się w mojej głowie w poszukiwaniu zrozumienia. Kiedy umysł zaskoczył, połączył znaczenie z wypełniającą mnie pustką, odpłynęłam w nicość.

A potem chciałam już tylko jednego. Żeby mi cię pokazali. Żebym cię mogła zobaczyć, dotknąć, poczuć bliskość. Żebym cię mogła przeprosić za siebie, za to, że o całe życie za wcześnie umarłeś. Za moje ciało, które miało być fortecą, a nie było nawet nędznym szałasem z papier mache. Zdradziło. Musiałam ci to wszystko powiedzieć, zapytać, czy mi wybaczysz, ale dla pracowników szpitala to nie było ważne. Zasłonięci murem szpitalnych procedur nie chcieli się zgodzić na okazanie odpadu medycznego. Młode przepisy jeszcze nie zobowiązywały, a robieniem przysług nikt nie był zainteresowany. Jednak wyłam tak długo, aż w końcu któraś z pielęgniarek, z litości, albo, żebym się wreszcie zamknęła, zrobiła to. Zasłoniła łóżko parawanami i to był jedyny taktowny gest, choć nie był przeznaczony dla mnie. Po chwili przyniosła plastikowe opakowanie.

To, co było wewnątrz, mogłabym zmieścić na dłoni. Uformowane ręce, nogi, tułów, nieproporcjonalnie duża głowa i oczy przesłonięte błonkami powiek, skóra przejrzysta, pozwalająca dojrzeć zarysy tkanek i kości. Krwiste jak strzępek mięsa coś, co przypominało już człowieka, ale jeszcze nim do końca nie było. Moje dziecko. Syn, jak zapewniali. Ty.

Kiedy łzy wreszcie przestały płynąć skupiłam wzrok na opakowaniu. Nie było to żadne szpitalne naczynie, tylko pospolite plastikowe wiaderko. Po kiszonej kapuście. Odpad w odpadzie. Zadziwiająca gospodarność. Etykieta już wyblakła, wytarła się i postrzępiła na brzegach, ciągle jednak można było odczytać nazwę producenta – Słoneczne Pole. Bolesna ironia. Nagle pomyślałam, że mogłabym chociaż tyle – zapewnić ci twoje własne miejsce na wieczność, ślad jakiś, że byłeś, kawałek słonecznego pola. Nie wiedziałam tylko jak mam cię stamtąd zabrać, nie pozwolić, żeby cię zutylizowali jak ropny wyrostek, marską wątrobę czy inny nadpsuty fragment ciała. Dla mnie nie byłeś żadnym fragmentem – byłeś całością, kompletnym bytem. Syneczkiem.

Z tamtą kobietą często słuchamy tego samego skowronka.

Agnieszka Kuna – prozaiczka, autorka opowiadań publikowanych w magazynach: „Wizje”, „Fabularia”, „Arterie”, „Akancie”, „Drobiazgach”, „Stronie Czynnej” i „Tlenie Literackim”. Uczestniczka pracowni prozy Biura Literackiego w roku 2019 i 2021. Obserwatorka rzeczywistości z radarem nastawionym na emocje. Ceni dobre opowieści, zaskakujące formą i językiem. Cierpi na zespół kompulsywnego podążania za uciekającym kursorem.